Droga, której nie przejechaliśmy razem
Wanda i Marek Kowalscy marzyli o jednym – samochodzie. Nie byle jakim kawałku żelaza na kołach, ale o bilecie do wolności, którą wyobrażali sobie od dnia ślubu. Prawie trzydzieści lat – praca, działka, dorywcze zajęcia, dziesiątki odmówionych sobie drobiazgów – wszystko dla jednego celu: kupić auto i wyruszyć we dwójkę w podróż. Bez harmonogramów, bez pośpiechu, tylko oni i droga.
I udało im się. Srebrzysty „Hyundai Tucson” stanął w starym garażu obok wiernej „maluchy”, która służyła im wiernie przez lata. Marek krążył wokół auta jak dziecko, które dostało wymarzony prezent. Delikatnie głaskał karoserię, zaglądał do środka, a Wanda już widziała ich oboje pędzących mostami, gdzie jeszcze nie byli, nocujących na kempingach, pijących kawę na stacjach benzynowych, wpatrujących się w zachody słońca w obcych miastach…
Plan był gotowy od dawna. Wszystko dopięte na ostatni guzik: trasa, noclegi, miejsca na posiłki, listy potrzebnych rzeczy. Marek – za kierownicą i techniczne sprawy. Prześledził mapy, wypisał koordynaty campingów, stacji paliw, obliczył dystanse, wydrukował harmonogram postojów. Wanda – za atmosferę, jedzenie i wrażenia. W jej zeszycie znalazły się wszystkie przytulne knajpki z regionalnymi specjałami, każda atrakcja turystyczna, każde malownicze miejsce na zdjęcie. Nikomu nie powiedzieli – to była tylko ich historia, osobista i intymna.
Lato dobiegało końca. Trzeba było tylko dokończyć ostatnie prace na działce. Był wrzesień, chłodny wiatr już zwiastował nadchodzącą jesień. Wracali właśnie do miasta – dwadzieścia kilometrów do mieszkania. Słońce chyliło się ku zachodowi, Wanda patrzyła przez okno, a Marek coś cicho nucił. Wszystko wydawało się idealne.
Aż w jednej chwili wszystko się urwało.
Gwałtownie zwolnił, mocno ścisnął kierownicę, jego ciało szarpnęło się do przodu – i zastygło. Samochód stanął na środku drogi. Wandę przygniótł pas, nie od razu zrozumiała, co się dzieje. Potem – krzyk, panika. Marek nie odpowiadał. Po prostu osunął się, opuszczając głowę na kierownicę.
Wanda wezwała pogotowie, próbowała go ocucić. Lekarze przyjechali szybko, ale… Już nie oddychał.
Serce. Nagle, bez ostrzeżenia. Pas bezpieczeństwa jeszcze pachniał jego wodą kolońską, a jego już nie było.
Zaczęły się formalności: policja, córka z mężem, łzy, pytania. Ale Wanda nic nie słyszała. Wciąż siedziała w aucie, na tym samym miejscu, gdzie tak niedawno marzyła. Patrzyła, jak go zabierają. I nie uroniła ani jednej łzy. Stała się pusta.
Minęło dziewięć dni. Potem czterdzieści. Potem trzy miesiące.
Córka przyjeżdżała, przynosiła jedzenie, sprzątała. Próbowała nawiązać rozmowę. Bezskutecznie. Wanda jakby zamknęła się w sobie. Poruszała się mechanicznie po mieszkaniu, kładła się, wstawała, gotowała zupy, ale jej dusza była zamrożona.
Aż pewnego dnia córka, niby od niechcenia, zapytała:
— Mamo, a ten srebrny samochód – czyj?
— Marek go… — zaczęła Wanda, i wtedy fala wspomnień uderzyła ją w piersi. Obrazy przewinęły się przed oczami: jak wybierał kolor, jak się cieszył, jak zapisywał lokalizacje stacji benzynowych… I wtedy rozpłakała się. Pierwszy raz na dobre. Nie cicho, nie powściągliwie – ale z bólem, który rozrywał serce. Tak bardzo, iż córka się przestraszyła. Wanda szlochała cały dzień i prawie całą noc. A potem zasnęła. A gdy się obudziła – zrozumiała: trzeba żyć. Dla niego.
Wiosną wróciła na działkę. Otworzyła plecak Marka, który stał nietknięty, i znalazła niebieską teczkę. Ich trasę. Jego charakter pisma. Jego dopiski: „tutaj wypijemy kawę”, „tu na pewno zechcesz zdjęcie”.
Zamknęła teczkę gwałtownie. Łzy napływały, złość kipiała. „Jaka, do diabła, podróż?!” – chciała krzyczeć. Chciała to wyrzucić. Ale nie potrafiła. Schowała do torby.
Na działkę jeździła teraz pociągiem. Zięć zabrał auto – obiecał wozić, ale potem się zakręcił. Nie miała do niego pretensji. Niech będzie. Dla niej jakby przestało mieć znaczenie.
Ale wieczorami otwierała teczkę. Najpierw – ukradkiem. Potem – regularnie. Czytała, wspominała. Jakby był przy niej. Szeptał: „Jedziemy, Wanda”.
I pewnego wieczoru postanowiła. Wróciwszy do miasta, zapisała się na kurs. Nie byle jaki – jazdy ekstremalnej. Instruktor, chłopak koło dwudziestki pięciu, początkowo prychał. Ale Wanda była uparta. Uczyła się, ćwiczyła, ściskała kierownicę z taką siłą, jakby trzymała się go jak życia.
Zdała egzamin. Dostała prawdziwe prawo jazdy. Z adnotacją. Z dumą.
A potem przyszła do córki. Spokojna. Pewna siebie.
— Kasia, zejdź, proszę. Z kluczami. I z dokumentami.
Wzięła je, podeszła do samochodu. Pogładziła. Wsiadła. Zapaliła silnik.
I ruszyła. Bez słowa. Po trzech dniach była już za granicą – w tym kraju, od którego zaczynała się ich trasa.
Potem – więcej.
Z córką porozmawia później. Zrozumie. To przecież było ich z Markiem marzenie. A teraz to jej droga. Droga bez niego. Ale wciąż we dwoje.