**Jednokierunkowa Droga**
— Może jeszcze mu majtki upierzesz? Skarpetki, co? To dorosły facet, na litość boską! Niech sam sobie radzi — rzucił Krzysztof, gdy Ewa wkładała kurtkę.
Mówił niby bez oskarżeń, ale z takim chłodem w głosie, iż żena na moment zamarła. Spuściła głowę, wcisnęła dłonie w kieszenie i, nie odwracając się, powoli zapięła suwak.
— Może po prostu się zamkniesz? — odpowiedziała cicho.
Rozległy się kroki. Krzysztof westchnął i wyszedł do salonu. Znowu wieczór. Znowu sam. A ona pędzi do ojca…
Przed blokiem leżał śnieg. Nie ten biały i puszysty, co cieszy oko w święta. Ten już poddawał się marcowemu słońcu, zamieniając się w mokrą breję pod butami.
Ewa wsiadła do samochodu i na chwilę oparła czoło o kierownicę. Chciało jej się płakać. Pragnęła, by ktoś zrozumiał i przytulił. Ale nikogo nie było. Spojrzała na torbę z zakupami.
Pieczone jabłka… Kiedyś uwielbiał je jej ojciec. Sam je przyrządzał, a teraz może choćby nie pamięta, jak włączać piekarnik.
Krzysztof nie zawsze był taki zrzędliwy. Gdy się pobrali, był pełen energii, troskliwy, opiekuńczy. Ewę rozczulało, jak krzątał się wokół niej i dzieci.
Ale po narodzinach drugiego dziecka i rosnących wydatkach obudziło się w nim coś innego. Dzielił świat na „swoich” i „obcych”. Dla swojej „watahy” zrobiłby wiele, ale pomoc komuś spoza rodziny niemal nazywał zdradą. Uważał, iż to słabość.
Z początku Ewa znajdowała to choćby urocze. Potem próbowała sobie wmówić, iż to jego sposób okazywania miłości. A teraz, gdy „obcym” okazał się jej ojciec… Nie wiedziała, co robić.
— Wyprowadziłam się. Wynajęłam kawalerkę koło metra. Złożyłam pozew — oznajmiła pewnego dnia Ewie matka.
Powiedziała to tak lekko, jakby chodziło o wybór firanki do łazienki. Dla Ewy wiadomość była szokiem, choć wszystko do tego prowadziło.
— No niby porządny facet. Ale jakoś nam nie gra — żaliła się matka przyjaciółce.
— Ty zawsze coś wymyślisz. Nie pije, nie bije — to już coś — machnęła ręką tamta.
— Czy to jedyne, czego potrzeba do szczęścia? Nie, Kasiu. Potrzebna pozostało bliskość. A jaka między nami bliskość? On wieczorami przy komputerze, a ja obok dziergam po cichu, żeby tylko być blisko. Siedzimy i milczymy.
Po rozwodzie matka jakby odżyła. Zaczęła chodzić na taniec, oswoiła komputer, dawniej przez nią pogardzany, zawzięcie pisała na portalach. Poznała koleżankę Basię, z którą jeździła na wycieczki.
Czasem Ewa łapała się na zazdrości. Choć nie miała powodu. Po prostu matka zaczęła nowe życie, w którym nie było miejsca ani dla niej, ani dla ojca.
A ojciec? Jego życie się skończyło. Po podziale mieszkania wynajął ciasną kawalerkę na peryferiach. Wnętrze było ponure, jakby jego aura potęgowała przygnębienie.
Ewa starała się wpadać co tydzień. Sprzątała, gotowała. Czasem po prostu siedziała obok. Z początku niechętnie przyjmował opiekę. Potem zaczął pić. Nie na umór, ale na tyle, by oczy mu szkliły, a słowa plątały się w ustach.
— Wyrzuciła mnie jak stary kapciuch — mamrotał. — A ty chcesz, żebym się cieszył.
— Tato, przestań. Nikt cię nie wyrzucał. Po prostu… zmęczyliście się sobą.
— Zmęczyła? A zdjęć ma pełno na portalach. A ja… Nic mi już nie trzeba.
Ewie pękało serce. Nie wiedziała, jak pomóc, ale i zostawić go nie mogła.
— Rozumiesz — rzekł pewnego wieczoru Krzysztof, gdy wróciła zdenerwowana. — Masz syndrom wybawcy. Zawsze musisz kogoś ciągnąć. Najpierw babcia, potem koleżanka. Dzieci podrosły, to teraz ojcu usługujesz.
— On nie ma nikogo. Tylko ja.
— Ma pięćdziesiąt cztery lata! Myślisz, jedyny po rozwodzie? Niech sobie radzi!
— Nie jest przyzwyczajony do samotności. Tonie w niej.
— Więc ty go wyratujesz? Utopisz się z nim. I ja z tobą, jeżeli na to pozwolę. Przestań tam jeździć!
Jej spojrzenie stało się ostre, ale milczała. I tak będzie tam jeździć. Jawnie lub potajemnie.
W mieszkaniu ojca, jak zawsze, było duszno. Pachniało tytoniem, alkoholem i czymś kwaśnym. Sam ojciec stał w drzwiach w wytartej koszulce, z krzywym uśmiechem i zarostem. W kącie leżały śmieci i butelki.
— No to wchodź, skoro przyjechałaś — zachrypiał.
W kuchni naczynia w zlewie wyglądały, jakby tkwiły tam od dni. telefon na stole mówił o newsach. Zygmunt zapalił papierosa. Ewa zauważyła, jak drżą mu dłonie.
— Znowu piłeś? — spytała cicho.
— A masz lepszy powód? — zamruczał. — Po co w ogóle przychodzisz? Moralności uczyć?
Westchnęła, dusząc gulę w gardle. Przywykła do jego goryczy, ale nie do tego, jak się zapadał w otchłań.
— Przychodzę, bo mi na tobie zależy. Jestem twoją córką.
— Odpuść. To tylko obowiązek. Myślisz, iż jak zrobisz obiad i odkurzysz, to wróci jak było?
— Chcę ratować to, co zostało.
Podniósł wzrok. Oczy mętne, ale przez chwilę czyste. Chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły w gardle.
W myślach mignęło wspomnienie: lato, osiem lat, upadek z roweru. Kolana we krwi, łzy. Ojciec wziął ją na ręce i niósł do domu. Oczyszczał rany, smarował jodyną. Tymi samymi dłońmi, które teraz drżały od wódki.
Gdzie tamten człowiek? Dlaczego ból nie mija?
— Zrobisz zupę? Przyniosłam kurczaka, ziemniaki — zapytała.
— Nie mam garnków. Spaliły się.
— Jak to?
— Czas na nie przyszedł. Ze starą rzeczą tak bywa.
Czuła, iż jeżeli go przytłoczy, zniknie. Więc wstała, zostawiła zakupy i wyszła.
— Wrócę za tydzień. Tylko bądź… tutaj. Dobrze?
— A gdzie niby pójdę?
W domuNa ulicy pierwszy śnieg przykrył świat białą kołderką, ale Ewa wiedziała, iż pod nią wciąż czai się to samo bolesne życie, którego nie da się już posypać cukrem.