„Mam już dość czekania – wzięłam sprawy w swoje ręce”
Gdy Dominika po raz pierwszy spotkała Krzysztofa, wydawało jej się, iż wreszcie znalazła tego jedynego, z którym mogła zbudować prawdziwe, trwałe „na zawsze”. Był nie tylko przystojny, inteligentny i troskliwy – od razu dał do zrozumienia, iż chce poważnego związku. Zbliżyli się bardzo gwałtownie i po kilku miesiącach zamieszkali razem. Najpierw w wynajętym mieszkaniu w Warszawie, z myślą: „Zobaczymy, jak to pójdzie”. Ale wszystko układało się naturalnie, jakby samo się układało.
Codzienność nie zniszczyła ich uczucia. Potrafili się dogadywać, ustępować, troszczyć o siebie. Gotowali wspólnie kolacje, oglądali stare filmy, urządzali wieczorne spacery po Łazienkach, planowali weekendy, wakacje, całe życie. Przyjaciele już dawno nazywali ich mężem i żoną. Wszyscy tylko czekali, aż w końcu zrobią ten kolejny krok. A kroku wciąż nie było.
Pierwszy rok Dominika nie naciskała. Była pewna, iż Krzysztof sam się oświadczy, gdy przyjdzie czas. Ale kiedy minął drugi, potem trzeci, a nic się nie zmieniło – zaczęła się niepokoić. Szczególnie bolało, gdy jedna za drugą koleżanki wychodziły za mąż, wrzucały zdjęcia z USC z podpisami „Teraz jesteśmy rodziną”. A Dominika nie miała choćby pierścionka. Ani sugestii. Ani rozmowy.
A potem nadszedł cios – ciężko zachorowała matka Krzysztofa. Wszystkie myśli i siły rodziny pochłonęły leczenie, badania, wizyty u specjalistów w Krakowie i Lublinie. Temat ślubu zszedł na dalszy plan – i Dominika to rozumiała. Milcząco wspierała, była blisko, nie naciskała. Gdy stan matki Krzysztofa się poprawił, odetchnęła z ulgą: teraz znów można myśleć o przyszłości. Ale narzeczony zdawał się tkwić w trybie „nie teraz”. Temat małżeństwa jakby wyparował.
Dominika wciąż czekała. Aż w końcu zrozumiała: dość. Nie chce być tylko wygodną kobietą u boku. Chce być żoną. Chce rodziny, dzieci, domu. I wreszcie – pewności jutra. Bo choćby na kredyt mieszkaniowy trudno się zdecydować, gdy prawnie jesteś nikim. Postanowiła działać.
Sama kupiła pierścionek. Zarezerwowała stolik w ulubionej restauracji nad Wisłą. Wybrała datę – nie byle jaką, ale tę, gdy po raz pierwszy powiedzieli sobie „kocham”. Krzysztof, zobaczywszy ją z pudełkiem, najpierw się zmieszał, zaczął się tłumaczyć: „Chciałem sam, tylko czasu brakło”. Ale w końcu powiedział „tak”. Bez pompy, bez iskry w oczach, ale powiedział.
Koleżanki Dominiki były w szoku. Jedne podziwiały jej odwagę, inne kręciły palcem przy skroni: „Wystawiła się na śmieszność”. A ona po prostu odetchnęła. Bo w środku zrobiło się lżej. Bo teraz wszystko było jasne.
Dominika nie czekała, aż ktoś za nią zdecyduje. Wzięła sprawy w swoje ręce. Złożyła wniosek przez ePUAP, wybrała termin, zaczęła szukać sukni, rezerwować salę, umawiać fotografa. Krzysztof pomagał w przygotowaniach – bez entuzjazmu, ale pomagał: pojechał na degustację menu, wynajął samochód, wybrali obrączki. Wszystko toczyło się swoim rytmem.
Czasem Dominika łapie na sobie spojrzenia znajomych. Te zamężne – pełne współczucia: „Tylko uważaj, żebyś nie żałowała”. Te, które jeszcze nie mają ślubu – z zazdrością: „Odważyłaś się”. A ona po prostu idzie do przodu. Bo ma dość życia w zawieszeniu. Bo zasługuje na szczęście. Bo kocha – i wierzy, iż nie na darmo.
Może postąpiła niezgodnie z tradycją. Może ktoś powie: „Kobieta nie powinna robić pierwszego kroku”. Ale może gdyby więcej kobiet przestało czekać na cud, byłoby więcej szczęśliwych rodzin?
Czy postąpiła słusznie? Być może. Czy to wyglądało śmiesznie? Nie. Wyglądało jak czyn dojrzałej kobiety, która ma dość odwagi, by nie bać się chwycić życia w swoje ręce.