Dopóki światło świeci — nic nie jest stracone

twojacena.pl 4 godzin temu

Na klatce schodowej unosił się zapach bigosu i starej instalacji elektrycznej. Ten znajomy wieczorny aromat wciskał się przez szpary w drzwiach, osadzał na ramionach jak pamięć, która nie chce odpuścić. Tak samo pachniało tutaj, gdy Marcela Antonina była jeszcze młoda, gdy w domu biegały dzieci, brzęczały garnki, a życie – choć skromne – było głośne i pełne energii. Zapach jej przeszłości. Jej czasów. Jej utraconej codzienności, do której nie ma już powrotu.

Stała przy skrzynkach na listy, ściskając klucz tak mocno, jakby od niego zależało coś więcej niż tylko otwarcie drzwi. Nad jej wejściem wciąż paliła się przyćmiona żarówka. Migotała, rzucając blade, niebieskawe światło na odrapany sufit. Za drzwiami czekały tylko ściany, szelest starej serwetki i jej własny oddech, nienaturalnie głośny w ciszy.

Kiedyś witał ją Mieczysław. Narzekał, iż znów się spóźnia, iż zupa wystygnie. Ale w jego oczach zawsze było światło. Zdejmował jej płaszcz, nastawiał czajnik, brał ją za rękę – jakby za każdym razem cieszył się, iż wróciła. choćby w tych latach, gdy ledwo stał na nogach, wciąż się podnosił, by ją powitać. Bo wiedział: powitanie to najważniejsze.

Po pogrzebie Marcela Antonina wróciła do tego samego mieszkania. Wszystko było na swoim miejscu: zdjęcia w ramkach, fotel przy oknie, jego kubek, jej fartuch. Ale wszystko było jak atrapa. Ciepła rzeczywistość zniknęła, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu i wszystko się wyłączyło. Pozostały tylko kształty, zarysy, które straciły sens.

Dom zaczął wydawać się zbyt duży. Jakby ściany rozstępowały się, wymykały, zostawiając ją samą w tej chłodnej, rozrzedzonej przestrzeni. choćby krople z kapiącego kranu brzmiały głośniej i bardziej niepokojąco niż kiedyś. Łapała się na tym, iż każdego wieczoru, podchodząc do drzwi, wstrzymuje oddech – może teraz, może znowu… Może znów usłyszy jego głos: „No gdzie ty się włóczysz, Marcelo?”

Ale dziś był wyjątkowy dzień. Skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Wiek, w którym już nie czeka się na niespodzianki, ale wciąż się na nie liczy. Chociażby na telefon. Na kartkę. Na coś żywego. Ale telefon milczał. Przyjaciółki dawno odeszły. Sąsiadka, ciocia Halina, wyprowadziła się do córki do Torunia. Córka mieszka w Portugalii. Dzwonią rzadko, przez wideorozmowy, pobieżnie, między spotkaniami a zajęciami z wnukami. A wnuk? Wysłał naklejkę: „Sto lat, babciu” – i zniknął z powrotem w ekranie.

Wstała. Otworzyła drzwi. Minęła lustro, nie patrząc. W kuchni wszystko było na swoim miejscu: kubek, radio, tabletki, pusty parapet, gdzie stały kiedyś fiołki. Włączyła odbiornik. Zagrała stara piosenka – ta sama, pod którą Mieczysław kiedyś, prosto na parkiecie, oświadczył się jej. Wtedy śmiała się przez łzy. I teraz też – tylko sama. Gardło się ścisnęło, ale nie z tęsknoty. Z poczucia, iż nie da się wszystkiego odzyskać.

„Dopóki żarówka się pali – ja żyję” – powiedziała, nalewając sobie herbaty. Powiedziała to na głos, jakby Mieczysław był gdzieś blisko. Żartobliwie, ale z tą głęboką pewnością, którą zdobywa się tylko z wiekiem.

W tej samej chwili żarówka nad stołem mrugnęła. Raz. Drugi. A potem – zgasła. W kuchni zrobiło się ciemno i dziwnie cicho. Powietrze zgęstniało, jak w dzieciństwie, gdy ojciec nie wrócił z kopalni, a Marcela chowała się pod kołdrę, wierząc, iż jeżeli się schowa – strach jej nie znajdzie.

Podeszła do lampy. Zatrzymała się. Dotknęła klosza. Ciepły, ale martwy. Potem, bez namysłu, otworzyła szufladę. Tam, w rogu, jak zawsze, leżała zapasowa. Mieczysław mawiał: „Światło to jak oddech. Dopóki jest – żyjemy”. Uśmiechnęła się. Ostrożnie weszła na stołek, obiema rękami wymieniła żarówkę. Klik – i światło znów zalało kuchnię. Miękkie, ciepłe. Jakby ktoś dotknął jej ramienia.

Usiadła. Wzięła łyk herbaty. I pomyślała: „Dopóki potrafię zapalić światło – nie jestem sama”.

I wtedy rozległ się dzwonek. Domofon. Serce ukłuło. Kto mógł być o tej porze? Podeszła, włączyła ekran. Na ekranie – dziewczyna, około trzydziestki, w czerwonej czapce, z zziębniętymi policzkami, trochę zdezorientowana.

„Dzień dobry… Przepraszam, iż tak. Mieszkam na piątym piętrze. Kinga. Nie znamy się… Po prostu… Dziś też mam urodziny. I pomyślałam… Może napijemy się razem herbaty? Upiekłam tort. Krzywy, ale własny, domowy.”

Marcela Antonina długo patrzyła na twarz dziewczyny. W piersi coś się ścii coś rozluźniło, a potem nacisnęła przycisk, otwierając drzwi z lekkim uśmiechem.

Idź do oryginalnego materiału