Dopóki światło płonie, nie wszystko stracone

newskey24.com 6 godzin temu

Na klatce pachniało bigosem i starymi przewodami. Ten znajomy wieczorny zapach wkradał się przez szwary w drzwiach, osiadał na ramionach niczym wspomnienie, które nie chce odejść. Ten sam zapach unosił się tu, gdy Małgorzata Stanisławówna była jeszcze młoda, gdy w domu biegały dzieci, brzęczały garnki, a życie, choć skromne, było głośne i pełne. Zapach jej przeszłości. Jej czasu. Jej utraconej codzienności, do której nie da się już wrócić.

Stała przy skrzynkach na listy, ściskając klucz tak mocno, jakby od niego zależało coś więcej niż tylko otwarcie drzwi. Nad jej wejściem wciąż paliła się przygaszona żarówka. Migotała, rzucając blady, niebieskawy blask na odrapany sufit. Za tymi drzwiami czekały tylko ściany, szelest starej serwety i jej własny oddech, tak donośny w ciszy.

Kiedyś witał ją Kazimierz. Narzekał, iż znów się spóźniła, iż zupa wystygnęła. Ale w jego oczach zawsze błyszczało światło. Zawieszał jej płaszcz, nastawiał czajnik, brał jej dłoń — jakby za każdym razem cieszył się, iż wróciła. choćby wtedy, gdy ledwo stał na nogach, wciąż wstawał, by ją powitać. Bo wiedział: spotkanie to najważniejsze.

Po pogrzebie Małgorzata Stanisławówna wróciła do tego samego mieszkania. Wszystko było na swoim miejscu: fotografie w ramkach, fotel przy oknie, jego filiżanka, jej fartuch. Ale wszystko stało się jak z muzeum. Ciepła rzeczywistość zniknęła, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z gniazdka i odciął prąd. Pozostały tylko kształty, kontury, w których nie było już sensu.

Dom zaczął wydawać się za duży. Jakby ściany rozsuwały się, oddalały, zostawiając ją samą w tej zimnej, rozrzedzonej przestrzeni. choćby krople z kapiącego kranu brzmiały głośniej i bardziej niepokojąco niż dawniej. Złapała się na tym, iż każdego wieczoru, podchodząc do drzwi, wstrzymuje oddech — może tym razem, może znów… Może znów usłyszy jego głos: *„No i gdzie ty się włóczysz, Małgorzato?”*

Ale dziś był wyjątkowy dzień. Skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Wiek, w którym nie czeka się już na niespodzianki, a jednak wciąż się ma nadzieję. Chociaż na telefon. Na otwartkę. Na coś żywego. Ale telefon milczał. Przyjaciółki od dawna odeszły. Sąsiadka, ciocia Hanna, wyjechała do córki do Poznania. Córka — w Portugalach. Zdarza się, iż dzwonią, przez wideorozmowę, szybko, między spotkaniami a lekcjami wnuczków. A wnuk? Wysłał naklejkę: *„Sto lat, babciu”* — i zniknął z powrotem w ekranie.

Wstała. Otworzyła drzwi. Minęła w lustro, nie patrząc. W kuchni — wszystko na swoim miejscu: filiżanka, radio, tabletki, pusty parapet, gdzie kiedyś stały fiołki. Włączyła odbiornik. Popłynęła stara piosenka — ta sama, przy której Kazimierz pewnego razu, prosto na parkiecie, oświadczył się jej. Wtedy śmiała się przez łzy. I teraz tak samo — tyle iż w samotności. W gardle coś się ścisnęło, ale nie z tęsknoty. Z niemożności odzyskania wszystkiego.

*„Dopóki światło się pali, jeszcze nie jest źle”* — powiedziała, nalewając sobie herbatę. Powiedziała to na głos, jakby Kazimierz stał gdzieś obok. Żartobliwie, ale z tą głęboką pewnością, którą zdobywa się tylko z wiekiem.

W tej samej chwili żarówka nad stołem zamrugała. Raz. Drugi. A potem — zgasła. W kuchni zrobiło się ciemno i dziwnie cicho. Powietrze zgęstniało, jak w dzieciństwie, gdy ojciec nie wrócił z kopalni, a Małgorzata chowała się pod kołdrę, wierząc, iż jeżeli się ukryje — strach jej nie znajdzie.

Podeszła do lampy. Zatrzymała się. Dotknęła klosza. Ciepły, ale martwy. Potem, bez wahania, otworzyła szufladę. Tam, w rogu, jak zawsze, leżała zapasowa. Kazimierz mawiał: *„Światło to jak oddech. Dopóki jest — żyjemy”*. Uśmiechnęła się. Ostrożnie stanęła na taborecie, oburącz wymieniła żarówkę. Klik — i światło znów zalało kuchnię. Miękkie, ciepłe. Jakby ktoś dotknął jej ramienia.

Usiadła. Wzięła łyk. I pomyślała: *„Dopóki mogę zapalić światło, nie jestem sama”*.

I wtedy rozległ się dzwonek. Domofon. Serce ukłuło. Kto mógłby być o tej porze? Podeszła, włączyła ekran. Na ekranie — dziewczyna, około trzydziestki, w czerwonej wełnianej czapce, z zarumienionymi policzkami, trochę niepewna.

*„Dzi— Dziś też mam urodziny — odezwała się, starając się ukryć lekko drżący głos — i pomyślałam, iż może napijemy się herbaty razem?

Idź do oryginalnego materiału