Dopóki pali się lampa, nie wszystko stracone.

newsempire24.com 19 godzin temu

Na klatce schodowej unosił się zapach duszonej kapusty i starych przewodów. Ten znajomy wieczorny aromat wciskał się przez szpary w drzwiach, osiadał na ramionach jak pamięć, która nie chce odejść. Ten sam zapach był tu, kiedy Marta Janowska jeszcze była młoda, kiedy w domu biegały dzieci, dzwoniły garnki, a życie, choć skromne, było głośne i pełne. Zapach jej przeszłości. Jej czasów. Jej utraconej codzienności, do której nie było już powrotu.

Stała przy skrzynkach pocztowych, ściskając klucz tak mocno, jakby od niego zależało coś więcej niż tylko wejście do mieszkania. Nad jej drzwiami wciąż paliła się przygaszona żarówka. Migała, rzucając bladoniebieskie światło na odpadający tynk na suficie. Tam, za drzwiami, czekały tylko ściany, szelest starego obrusa i jej własny oddech, tak donośny w ciszy.

Kiedyś witał ją Piotr. Narzekał, iż znów się spóźnia, iż zupa ostygnie. Ale w jego oczach zawsze było światło. Więszał jej płaszcz, stawiał czajnik, brał jej dłoń – jakby za każdym razem cieszył się, iż wróciła. choćby w tych latach, gdy ledwo stał na nogach, podnosił się, by ją powitać. Bo wiedział: powitanie to najważniejsze.

Po pogrzebie Marta Janowska wróciła do tego samego mieszkania. Wszystko było na swoim miejscu: fotografie w ramkach, fotel przy oknie, jego filiżanka, jej fartuch. Ale wszystko stało się jakby sztuczne. Ciepła rzeczywistość zniknęła, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu, odcinając prąd. Pozostały tylko kształty, zarysy pozbawione znaczenia.

Dom zaczął wydawać się zbyt duży. Jakby ściany rozstępowały się, wymykając i zostawiając ją samą w tej zimnej, rozrzedzonej przestrzeni. choćby krople z kranu brzmiały głośniej i bardziej niepokojąco niż kiedyś. Złapała się na tym, iż każdego wieczoru, podchodząc do drzwi, wstrzymuje oddech – może teraz, może znów… Może znów usłyszy jego głos: „Gdzie ty się włóczysz, Marto?”

Ale dziś był wyjątkowy dzień. Skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Wiek, w którym już nie oczekuje się niespodzianek, ale wciąż się na nie liczy. Chociażby na telefon. Na kartkę. Na coś żywego. Ale telefon milczał. Przyjaciółki dawno odeszły. Sąsiadka, ciocia Hela, wyprowadziła się do córki do Krakowa. Córka była w Portugalii. Dzwoniły rzadko, przez internet, pośpiesznie, między spotkaniami a zajęciami z wnukami. A wnuczek? Wysłał naklejkę: „Wszystkiego najlepszego, babciu” – i zniknął z powrotem w ekranie.

Wstała. Otworzyła drzwi. Minęła lustro, nie patrząc. W kuchni – wszystko na swoim miejscu: filiżanka, radio, tabletki, pusty parapet, gdzie kiedyś stały fiołki. Włączyła odbiornik. Zagrał stary romans – ten sam, pod który Piotr pewnego razu, wprost na parkiecie, oświadczył się jej. Wtedy śmiała się przez łzy. I teraz też – tylko w samotności. Gardło się ścisnęło, ale nie z tęsknoty. Z bezsilności, iż nic już się nie cofnie.

„Dopóki żarówka się świeci – jeszcze żyję” – powiedziała, nalewając sobie herbaty. Powiedziała to na głos, jakby Piotr był gdzieś blisko. Żartobliwie, ale z tą głęboką determinacją, którą zdobywa się tylko z wiekiem.

W tej samej chwili żarówka nad stołem zamrugała. Raz. Drugi. A potem – zgasła. W kuchni zrobiło się ciemno i dziwnie cicho. Powietrze zgęstniało, jak w dzieciństwie, kiedy ojciec nie wrócił z kopalni, a Marta chowała się pod kołdrą, wierząc, iż jeżeli się schowa – strach jej nie znajdzie.

Podeszła do lampy. Zatrzymała się. Dotknęła klosza. Ciepły, ale martwy. Potem, nie zastanawiając się, otworzyła szufladę. Tam, w rogu, jak zawsze, leżała zapasowa. Piotr mawiał: „Światło jest jak oddech. Dopóki jest – żyjemy”. Uśmiechnęła się. Ostrożnie weszła na stołek, oburącz wymieniła żarówkę. Cichy trzask – i światło znów wypełniło kuchnię. Miękkie, ciepłe. Jakby ktoś dotknął jej ramienia.

Usiadła. Wzięła łyk herbaty. I pomyślała: „Dopóki mogę zapalić światło – nie jestem sama”.

Wtedy rozległ się dzwonek. Domofon. Serce ją ukłuło. Kto mógł dzwonić o tej porze? Podeszła, włączyła ekran. Na ekranie – młoda kobieta, może trzydziestoletnia, w czerwonej dzierganej czapce, z zarumienionymi policzkami, trochę zdezorientowana.

„Dzień dobry… Przepraszam, iż tak. Jestem z szóstego piętra. Ania. Nie zna mnie pani… Po prostu… Dzisiaj też mam urodziny. Pomyślałam… Może napijemy się razem herbaty? Upiekłam ciasto. Krzywe, ale własnoręczne.”

Marta Janowska długo wpatrywała się w twarz dziewczyny. W piersi coś się ścisnęło, potem rozluźniło. W końcu nacisnęła przycisk. Zamek zaskoczył. A serce zabiło troszkę szybciej. Nie ze strachu – z uczucia, iż coś jeszcze jest możliwe.

Żarówka nad drzwiami znów zamrugała. Ale już inaczej. Jak znak. Jakby Piotr z góry mrugnął do niej: „Żyj, Marto. Żyj, póki możesz.” I uśmiechnęła się.

Bo dopóki pali się światło, ktoś jednak przychodzi. I życie – toczy się dalej. Może w innych twarzach, w nowych głosach. Ale toczy się dalej.

Idź do oryginalnego materiału