Dopóki pali się lampa, nadzieja nie gaśnie

newskey24.com 6 godzin temu

Na klatce schodowej unosił się zapach duszonej kapusty i starego kabla. Ten znajomy wieczorny aromat wciskał się przez szpary w drzwiach, osadzał się na ramionach jak wspomnienie, które nie chce odejść. Ten sam zapach panował tu, gdy Marta Aleksandrowa była jeszcze młoda, gdy w domu biegały dzieci, dzwoniły garnki, a życie, choć skromne, było głośne i pulsujące. Zapach jej przeszłości. Jej czasów. Jej utraconej codzienności, do której nie było już powrotu.

Stała przed skrzynkami na listy, ściskając klucz tak mocno, jakby od niego zależało coś więcej niż tylko wejście do mieszkania. Nad jej drzwiami wciąż świeciła się przygaszona żarówka. Mrugała, rzucając blade, niebieskawe światło na łuszczący się sufit. Za drzwiami czekały tylko ściany, szelest starej serwety i jej własny oddech, nagle tak głośny w ciszy.

Kiedyś witał ją Paweł. Narzekał, iż znowu się spóźnia, iż zupa wystygnie. Ale w jego oczach zawsze było światło. Zawieszał jej płaszcz, stawiał czajnik, brał ją za rękę – jakby za każdym razem cieszył się, iż wróciła. choćby wtedy, gdy ledwo trzymał się na nogach, i tak wstawał, by ją powitać. Bo wiedział: powitanie to najważniejsze.

Po pogrzebie Marta Aleksandrowa wróciła do tego samego mieszkania. Wszystko było na swoim miejscu: fotografie w ramkach, fotel przy oknie, jego filiżanka, jej fartuszek. Ale wszystko stało się jak dekoracje – ciepła rzeczywistość zniknęła, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu, odcinając prąd. Pozostały tylko kształty, kontury, które już nie miały znaczenia.

Dom zaczął wydawać się zbyt duży. Jakby ściany rozstępowały się, uchylając, zostawiając ją samą w tej zimnej, rozrzedzonej przestrzeni. choćby krople z kapiącego kranu brzmiały głośniej i niepokojąco niż kiedyś. Często łapała się na tym, iż każdego wieczoru, podchodząc do drzwi, wstrzymuje oddech – może teraz, może znowu… Może znów usłyszy jego głos: *„No gdzie ty się włóczysz, Marto?”*

Ale dziś był wyjątkowy dzień. Skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Wiek, w którym już nie czeka się na niespodzianki, ale wciąż ma się nadzieję. Choćby na telefon. Na kartkę. Na coś żywego. Ale telefon milczał. Przyjaciółki odeszły dawno temu. Sąsiadka, ciocia Halina, wyprowadziła się do córki do Wrocławia. Córka? W Hiszpanii. Dzwonią rzadko, przez wideorozmowy, pośpiesznie, między spotkaniami a lekcjami wnuków. A wnuk? Wysłał naklejkę: *„Sto lat, babciu”* – i zniknął z powrotem w ekranie.

Otworzyła drzwi. Minęła lustro, nie patrząc. W kuchni – wszystko na swoim miejscu: filiżanka, radio, tabletki, pusty parapet, gdzie kiedyś stały fiołki. Włączyła odbiornik. Rozbrzmiał stary romans – ten sam, pod który Paweł kiedyś, na parkiecie, oświadczył się jej. Wtedy śmiała się przez łzy. Teraz też – tyle iż sama. W gardle coś się ścisnęło, ale nie ze smutku. Z niemożności cofnięcia czasu.

*„Dopóki świeci lampa – jeszcze żyję”* – powiedziała, nalewając sobie herbaty. Powiedziała to na głos, jakby Paweł był gdzieś tuż obok. Żartobliwie, ale z tą głęboką stanowczością, którą zdobywa się tylko z wiekiem.

W tej samej chwili żarówka nad stołem zamrugała. Raz. Drugi. A potem zgasła. W kuchni zrobiło się ciemno i dziwnie cicho. Powietrze zgęstniało, jak w dzieciństwie, gdy ojciec nie wrócił z kopalni, a Marta chowała się pod kołdrą, wierząc, iż jeżeli się schowa – strach jej nie znajdzie.

Podeszła do lampy. Zatrzymała się. Dotknęła klosza. Ciepły, ale martwy. Potem, bez wahania, otworzyła szufladę. Tam, w rogu, jak zawsze, leżała zapasowa. Paweł mawiał: *„Światło to jak oddech. Dopóki jest – żyjemy”*. Uśmiechnęła się. Ostrożnie wspięła na stołek, oburącz wymieniła żarówkę. Klik – i światło znów zalało kuchnię. Miękkie, ciepłe. Jakby ktoś dotknął jej ramienia.

Usiadła. Wzięła łyk herbaty. I pomyślała: *„Dopóki potrafię zapalić światło – nie jestem sama”*.

Wtedy rozległ się dzwonek. Domofon. Serce ukłuło. Kto o tej porze? Podeszła, włączyła ekran. Na monitorze stała dziewczyna, około trzydziestki, w czerwonej wełnianej czapce, z zarumienionymi od mrozu policzkami, lekko zdezorientowana.

*„Dzień dobry… Przepraszam, iż tak. Mieszkam na szóstym piętrze. Kasia. Nie znamy się… Po prostu… Dziś też mam urodziny. I pomyślałam… Może napijemy się razem herbaty? Upiekłam tort. Krzywy, ale własnoręczny.”*

Marta Aleksandrowa długo patrzyła na twarz dziewczyny. Coś ścisnęło się w piersi, potem rozluźniło. W końcu wcisnęła przycisk. Zamek zaskoczył. A serce zaczęło bić trochę szybciej. Nie ze strachu – z uczucia, iż coś jeszcze może się wydarzyć.

Żarówka nad drzwiami znów zamrugała. Ale inaczej. Jak znak. Jakby Paweł z góry mrugnął: *„Żyj, Marto. Żyj, dopóki możesz”*. I uśmiechnęła się.

Bo dopóki świeci lampa, ktoś w końcu przychodzi. A życie – toczy się dalej. Może w innych twarzach, w nowych głosach. Ale toczy się.

Idź do oryginalnego materiału