Dopóki lampa się pali — wszystko jest możliwe

twojacena.pl 6 godzin temu

Na klatce schodowej unosił się zapach duszonej kapusty i starego kabla. Ten znajomy wieczorny aromat wciskał się przez szpary w drzwiach, osiadał na ramionach niczym pamięć, która nie chce odejść. Ten sam zapach towarzyszył Marcie Aleksiejewnej w czasach, gdy była młoda, gdy w domu biegały dzieci, dźwięczały garnki, a życie, choć skromne, było głośne i pełne energii. Zapach jej przeszłości. Jej czasów. Jej utraconej codzienności, do której już nie było powrotu.

Stała przy skrzynkach na listy, ściskając klucz tak mocno, jakby od niego zależało coś więcej niż tylko otwarcie drzwi. Nad jej wejściem wciąż płonęła przyćmiona żarówka. Migotała, rzucając blade, niebieskawe światło na odrapany sufit. Za drzwiami czekały tylko ściany, szelest starej serwety i jej własny oddech, który w ciszy wydawał się tak głośny.

Kiedyś witał ją Piotr. Narzekał, iż znów się spóźnia, iż zupa wystygnie. Ale w jego oczach zawsze błyszczało światło. Wieszal jej płaszcz, nastawiał czajnik, brał jej dłoń — jakby za każdym razem cieszył się, iż wróciła. choćby w tych latach, gdy ledwo stał na nogach, i tak się podnosił, by ją powitać. Bo wiedział: spotkanie — to najważniejsze.

Po pogrzebie Marta Aleksiejewna wróciła do tego samego mieszkania. Wszystko było na swoim miejscu: zdjęcia w ramkach, fotel przy oknie, jego filiżanka, jej fartuch. Ale to wszystko stało się jak dekoracje. Ciepła rzeczywistość zniknęła, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu i cały dom pozbawił prądu. Pozostały tylko formy, kształty, które straciły sens.

Dom zaczął wydawać się zbyt duży. Jakby ściany rozstępowały się, uciekały, zostawiając ją samą w tej zimnej, rozrzedzonej przestrzeni. choćby krople z kapiącego kranu brzmiały głośniej i bardziej niepokojąco niż kiedyś. Czasem choćby wstrzymywała oddech, podchodząc do drzwi — może jednak, może znów… Może znów usłyszy jego głos: *„No gdzie ty się włóczysz, Marto?”*

Ale dziś był wyjątkowy dzień. Skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Wiek, w którym już nie czeka się na niespodzianki, ale wciąż się ma tę drobną nadzieję. Na telefon. Na kartkę. Na coś żywego. Ale telefon milczał. Przyjaciółki dawno odeszły. Sąsiadka, ciocia Hela, wyprowadziła się do córki do Poznania. Córka była w Hiszpanii. Dzwoniły rzadko, na szybko, między spotkaniami a lekcjami wnuków. A wnuk? Wysłał naklejkę: *„Sto lat, babciu”* — i zniknął z powrotem w ekranie.

Otworzyła drzwi. Przeszła koło lustra, nie patrząc. W kuchni — wszystko na swoim miejscu: filiżanka, radio, tabletki, pusty parapet, gdzie kiedyś stały fiołki. Włączyła odbiornik. Popłynęła stara piosenka — ta sama, przy której Piotr pewnego razu, prosto z parkietu, oświadczył się jej. Wtedy śmiała się przez łzy. I teraz też — tylko w samotności. W gardle coś się ścisnęło, ale nie z tęsknoty. Z niemożności, by to wszystko przywrócić.

*„Dopóki żarówka świeci — jeszcze nie koniec”* — powiedziała, nalewając sobie herbatę. Powiedziała to na głos, jakby Piotr gdzieś tu był. Żartobliwie, ale z tą głęboką pewnością, którą zdobywa się tylko z wiekiem.

W tej samej chwili żarówka nad stołem zamrugała. Raz. Drugi. A potem — zgasła. W kuchni zrobiło się ciemno i dziwnie cicho. Powietrze zgęstniało, jak w dzieciństwie, gdy ojciec nie wrócił z kopalni, a Marta chowała się pod kołdrą, wierząc, iż jeżeli się schowa — strach jej nie znajdzie.

Podeszła do lampy. Zatrzymała się. Dotknęła klosza. Ciepły, ale martwy. Potem, bez zastanowienia, otworzyła szufladę. Tam, w rogu, od zawsze leżała zapasowa. Piotr mawiał: *„Światło to jak oddech. Dopóki jest — żyjemy.”* Uśmiechnęła się. Ostrożnie weszła na taboret, dwiema rękami wymieniła żarówkę. Cichy *klik* — i światło znów zalało kuchnię. Miękkie, ciepłe. Jakby ktoś musnął jej ramię.

Usiadła. Wzięła łyk herbaty. I pomyślała: *„Dopóki mogę zapalić światło — jeszcze nie jestem sama.”*

I wtedy rozległ się dzwonek. Domofon. Serce zabolało. Kto mógł przyjść o tej porze? Podeszła, włączyła ekran. Na wyświetlaczu stała kobieta, może trzydziestki, w czerwonej wełnianej czapce, z zaczerwienionymi od mrozu policzkami, lekko zdezorientowana.

— Dzień dobry… Przepraszam, iż tak późno. Jestem z szóstego piętra. Kasia. Nie znamy się… Ale… Dziś też mam urodziny. I pomyślałam… Może napijemy się razem herbaty? Upiekłam tort. Krzywy, ale własnoręczny.

Marta Aleksiejewna długo patrzyła na twarz dziewczyny. Coś ścięło się w piersi, potem rozluźniło. W końcu nacisnęła przycisk. Zamek zaskoczył. A serce zabiło trochę szybciej. Nie ze strachu — z uczucia, iż jeszcze coś jest możliwe.

Żarówka nad drzwiami znów zamrugała. Ale inaczej. Jak znak. Jakby Piotr z góry mrugnął do niej: *„Żyj, Marto. Żyj, dopóki możesz.”* I uśmiechnęła się.

Bo dopóki pali się światło, ktoś jednak przychodzi. I życie — toczy się dalej. Choć w innych twarzach, w nowych głosach. Ale toczy się.

Idź do oryginalnego materiału