Dom, w którym unosi się jesień
Gdy Justyna dowiedziała się, iż jej matka nie żyje, nie zapłakała. Po prostu wyłączyła telefon, wciągnęła rękawiczki i osunęła się na schody — między trzecim a czwartym piętrem, gdzie żarówka migała jak zmęczone serce, a ściany były pokryte obcymi numerami i urywkami słów. Nikt nie schodził, nikt nie wchodził. Tylko jej oddech — urywany, ciężki — i odgłos rur zakłócały ciszę. Powietrze stało się gęste, niemal lepkie, jakby świat na moment zatrzymał się, przygniótł ją do zimnego betonu i szepnął: „Zapamiętaj tę chwilę — jest ważniejsza niż wszystko”.
Nie rozmawiały od pięciu lat. Od tamtej zimowej nocy, gdy matka, trzymając w dłoniach trzecią szklankę wina, spojrzała na nią wyblakłym wzrokiem i powiedziała: „Zawsze wybierasz niewłaściwych”. To nie był wyrzut — raczej zmęczenie, jak westchnienie po długim milczeniu. Justyna wtedy wybrała siebie. Po raz pierwszy. Wyszła. Wynajęła pokój w obcym mieście. Zaczęła od nowa. Nie kłóciły się, nie krzyczały — po prostu kontakt się urwał. Milczenie stało się ich towarzyszem — ciężkim jak stary koc, którego nie da się wyrzucić, ale też nim nie okryć. Wypełniło wszystko: święta, choroby, zapomniane urodziny.
Do zakładu pogrzebowego zadzwoniła sąsiadka. Jej głos brzmiał zmęczony, niemal obcy: „Mówiła, iż jeżeli coś się stanie — i tak przyjedziesz”. W intonacji czuć było współczucie zmieszane z delikatnym wyrzutem, jak spojrzenie, od którego nie da się uciec. Jakby wiedziała więcej, niż mówiła, i widziała wszystko, co działo się za ścianami.
Dom powitał ją zimną ciszą, w której zdawało się kryć czyjś cień. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, jakby matka wciąż trzymała je po drugiej stronie — nie ze złością, ale z cichą nadzieją lub wyrzutem. W przedpokoju pachniało jesienią — jabłkami, suszoną trawą, czymś nieuchwytnie swojskim. Zapach był żywy, ale przeszytym pustką, jak echo minionego ciepła. Wszystko stało na swoim miejscu: dziecięcy kubek Justyny z odłupanym brzegiem, starannie ułożona sterta gazet, koc na sofie podwinięty z tą samą pedanterią co dwadzieścia lat temu. Tylko kurz pokrywał wszystko równą warstwą, jak śnieg, świadcząc o dniach, w których nikt już nie mieszkał, ale wszystko wciąż czekało.
W sypialni Justyna znalazła pudełko z napisem: „Zachować”. Zwykłe, kartonowe, lekko wygięte od wilgoci. W środku — listy. Nie od niej — do niej. Niewysłane. Związane sznurkiem, zapisane starannym, lekko drżącym pismem matki. Pisała co miesiąc. Na skrawkach papieru, starych pocztówkach, blankietach z wyblakłymi pieczęciami. O sobie. O domu. O tym, jak tęskniła. Jak bolały ją kolana. Jak zakwitł bez przy płocie. Czasem — jak się złościła, nie rozumiała, nie potrafiła wybaczyć. Czasem — jak bała się, iż Justyna nie wróci, iż wszystko, co zostało, to właśnie to pudełko. Listy były jak rozmowa z pustką, monolog, który matka prowadziła sama. Justyna czytała, a z każdym zdaniem jej dłonie drżały coraz mocniej. W tych słowach było wszystko, czego sobie nie powiedziały. Wszystko, czego może już nie da się naprawić. Ale istniało.
Pozostała w domu przez cztery dni. Nie z konieczności — z potrzeby dokończenia niedopowiedzianego. Przeniosła drewno do szopy — stare, wilgotne, ale wciąż dobre. Zakleiła szpary w oknach — ramy skrzypiały, ale trzymały się. Znalazła w spiżarni przepis matki na konfiturę — jabłkową, z garścią mięty, i ugotowała ją w starej garnuszku z łuszczącymi się stokrotkW ostatnim liście, leżącym na samym dnie pudełka, znalazła zdjęcie siebie jako dziecka, a na odwrocie napisane drobnym pismem: „Może kiedyś to zrozumiesz”.