Wiedziałam, iż to będzie formalność. Już przeliczałam metry, remonty, może choćby kredyt pod zastaw, jakby się uprzeć. Dom po dziadku miał być mój. Od zawsze o tym wiedziałam – wszyscy o tym wiedzieli. Tyle lat się nim opiekowałam, odwiedzałam go, robiłam zakupy, odśnieżałam podjazd. choćby sąsiadka mówiła:
– Pani Justynko, jak pan Stefan umrze, to przecież pani tu zostanie, co?
A ja się tylko uśmiechałam i mówiłam, iż jeszcze długo z nami pożyje. No i pożył – do dziewięćdziesiątki. W kancelarii czekała ze mną cała rodzina męża, bo przecież dziadek Stefan był też jego dziadkiem. No, technicznie rzecz biorąc – przybranym. Jakimś cudem z całej tej zgrai tylko ja jedna byłam u dziadka co weekend. I tylko ja znałam jego ulubione ciastka – te z różą.
Czułam, jak ciśnienie mi rośnie
– Co ty tu w ogóle robisz? – spytałam, gdy tylko teściowa weszła do kancelarii, stukając obcasami, jakby szła na pokaz mody, a nie na odczyt testamentu.
– A co, nie wolno? – odpowiedziała z uśmiechem, poprawiając sobie kołnierz płaszcza, który wyglądał na nowy i zdecydowanie za drogi jak na jej emeryturę.
– Przecież mówiłaś, iż dziadek to „uparty staruch” i nie będziesz tracić czasu w wizyty u niego.
– Każdy ma prawo zmienić zdanie – powiedziała słodko. – A to, iż się czasem pokłóciliśmy, nie znaczy, iż nie zasługuję na pożegnanie.
Prychnęłam pod nosem i odwróciłam wzrok. Zaciskałam palce na swojej torebce, bo znałam ten ton. Ten udawany spokój, podszyty wyrachowaniem. Teściowa była mistrzynią teatralnych wejść.
– choćby nie byłaś na pogrzebie – mruknęłam cicho.
– Nie mogłam, miałam zapalenie oskrzeli. Chcesz zaświadczenie lekarskie? – rzuciła kąśliwie i uśmiechnęła się do notariusza.
Notariusz tylko skinął głową, nie wnikając. Reszta rodziny milczała. Czułam, jak ciśnienie mi rośnie.
– Po co tu przyszłaś, serio? – nie wytrzymałam.
– Może po prostu chciałam się przekonać, co zostawił po sobie. A może… miałam z nim lepszy kontakt, niż ci się wydaje?
Zamilkłam. Ta ostatnia uwaga zabrzmiała… dziwnie.
Zmarszczyłam brwi
– Więc tak – zaczął notariusz, zerkając przez okulary. – Pan Stefan spisał testament pół roku temu, w obecności dwóch świadków. I oświadczył, iż nieruchomość przy ulicy Wrzosowej, przekazuje…
Zawiesił głos, jakby był w teatrze. A ja wiedziałam. Czułam to.
– …swojej wnuczce Justynie N.
Zapanowała cisza. Tak głęboka, iż choćby zegar przestał tykać. Serio. Patrzyłam na wszystkich dookoła – mąż otworzył usta, ale nic nie powiedział, jego brat tylko popatrzył w podłogę. A teściowa…
– No proszę – rzuciła, klaszcząc w dłonie. – Jak miło! Gratulacje. Wiedziałam, iż dziadek cię lubił, ale nie sądziłam, iż aż tak.
– Dziękuję – powiedziałam ostrożnie, bo jej ton zbyt przypominał sarkazm owinięty w lukier.
– A powiedz mi… – zaczęła, zerkając na notariusza, potem na mnie – masz już notarialny odpis? Bo widzisz, ja dzisiaj rano spotkałam pana Henryka, tego sąsiada z naprzeciwka. I opowiadał takie interesujące rzeczy...
Zmarszczyłam brwi.
– Na przykład?
– Że dach przecieka. Że wilgoć w piwnicy. Że rury stare, do wymiany. No i iż podobno ktoś ostatnio próbował się tam włamać.
– Skąd on to wie?
Nie odpowiedziała na mnie pytanie, tylko mówiła dalej:
– I wiesz, Justynko… Ja bym tam sama nie spała. Za dużo włóczęgów i złodziei się tam teraz kręci. No ale, jak ci pasuje…
Jej głos był przesłodzony, ale pod nim czułam jedno: robiła zamieszanie. Jak zwykle. Siejąc niepokój, zanim jeszcze zdążyłam nacieszyć się wygraną.
Spojrzałam na nią jak na ufoludka
– Zresztą, choćby nie wiem, czy w ogóle możesz tam mieszkać – rzuciła teściowa, machając ręką, jakby to była jakaś szopa, a nie mój dom.
– Dlaczego nie? – uniosłam brwi, czując, jak napięcie we mnie narasta.
– Bo, kochanie, tam przecież nikt nie mieszkał od miesięcy. Trzeba zgłosić odbiór techniczny, zgody, jakieś papiery. Wiesz, jak to jest. Biurokracja – uśmiechnęła się słodko.
– Zajmę się tym – odpowiedziałam krótko. – To nie twoja sprawa.
– Ależ oczywiście – rozłożyła ręce teatralnie. – Tylko... tak sobie pomyślałam, iż może, zanim się wprowadzisz, to trzeba by to porządnie posprzątać. Tak generalnie. Tam przecież pozostało część rzeczy po dziadku. Stare meble, papiery, no i... moje...
– Twoje? – spojrzałam na nią jak na ufoludka.
– No tak, przecież przez kilka lat trzymałam tam swoje rzeczy – powiedziała, jakby to było najbardziej oczywiste na świecie. – Kartony z albumami, moje porcelanowe filiżanki, te, co mi mama dała. I jeszcze kilka szpargałów w szafie.
– A gdzie dokładnie?
– W dużym pokoju, w tej kredensie przy oknie. I w pawlaczu. I może jeszcze coś w piwnicy...
Z każdym jej słowem czułam, iż grunt się pode mną osuwa.
– To zabierz je jak najszybciej. Jutro najlepiej – powiedziałam ostro.
– Ach, jutro? Kochana, ja jutro mam manicure i masaż. Może pojutrze? Albo w przyszłym tygodniu? – mrugnęła okiem. – Przecież to już nie ucieknie, prawda?
I już wiedziałam. Ona nie odda tego domu łatwo. Będzie mieszać. Na swój sposób.
Byłam wściekła
Kiedy dwa dni później pojechałam do domu dziadka, już od bramy wiedziałam, iż coś jest nie tak. Na furtce wisiała biała kartka z napisem: „Uwaga! Trwa dezynsekcja. Prosimy nie wchodzić”. Pod spodem podpisany numer telefonu. Zgadnijcie, czyj. Wybrałam numer z kartki. Oczywiście odebrała ona.
– Właśnie miałam cię poinformować! – zaświergotała. – Zleciłam oprysk. Pan Henryk wspominał o jakichś szkodnikach, a nie chciałam, żeby ci się tam coś zalęgło.
– Jak to zleciłaś?! – zdenerwowałam się. – To nie jest twój dom!
– Moje rzeczy jeszcze tam są, prawda? Muszę przecież zadbać o ich bezpieczeństwo. Zresztą, bądźmy rozsądne – nie chciałabyś przecież znaleźć kiedyś myszy w pościeli, co?
– Ile to potrwa?
– Oj, pani z firmy mówiła, iż najlepiej poczekać tydzień. No, chyba iż chcesz się tam wprowadzić razem z opryskiem. Twój wybór, oczywiście.
Rozłączyłam się, nie mówiąc już nic. Stałam na chodniku i gapiłam się na tę nieszczęsną kartkę. Wracając do samochodu, zadzwoniłam do męża.
– Twoja mama właśnie „zamknęła” mi dom. Bo, cytuję, „oprysk na karaluchy”.
– Serio? – westchnął. – Może miała dobre intencje…
– Jasne. I pewnie przez przypadek zamówiła firmę akurat na tydzień, kiedy miałam przenieść rzeczy. To przypadek?
– Pogadam z nią.
– Nie. Ja to załatwię. Sama.
A w środku już się gotowałam. Wiedziałam, iż to dopiero początek.
Trzęsłam się ze złości
W poniedziałek rano pojechałam tam ponownie. Kartka z furtki zniknęła. Słońce świeciło, ptaki śpiewały, a ja – uzbrojona w mop, środki czystości i nową energię – postanowiłam nie dać się zwariować. Otworzyłam drzwi kluczem i weszłam do środka. W salonie pachniało lawendą. I jeszcze czymś... ciastem?
– Oho, już jesteś! – usłyszałam z kuchni znajomy głos.
Stanęłam w progu jak wryta. Moja teściowa stała przy kuchence i mieszała coś w garnku. Miała na sobie fartuszek. Mój fartuszek. Ten, który zostawiłam tu w zeszłym roku.
– Co ty tu robisz?! – zapytałam, zbita z tropu.
– Przyszłam ogarnąć swoje rzeczy. I pomyślałam, iż skoro już jestem, to zrobię rosół. Dziadek zawsze mówił, iż ten dom pachnie najlepiej, gdy coś się gotuje – uśmiechnęła się.
– Masz własną kuchnię, wiesz?
– Wiem, ale mam teraz remont... łazienki. Kurz jest wszędzie. Poza tym, po co się tak złościć? Zamiast wojować, może usiądziemy i zjemy razem zupę?
– To nie jest piknik rodzinny. Przyszłam tu posprzątać i zacząć ogarniać dom. To mój dom.
– Och, kochanie... Wiem, iż czujesz się teraz właścicielką, ale może, zanim przestawisz wszystko po swojemu, dasz mi jeszcze kilka dni? Tyle wspomnień… ten kredens… ta lampa…
– Nie. Masz czas do końca tygodnia – powiedziałam twardo. – Potem zmieniam zamki.
– Jak sobie życzysz – westchnęła. – Naprawdę nie musimy się kłócić. Przecież jesteśmy rodziną…
Uśmiechnęła się z takim spokojem, iż aż mną zatrzęsło. Bo dobrze wiedziałam, co się za tym uśmiechem kryje.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem
Tydzień później, w piątek o siedemnastej, zajechałam pod dom. Pogoda była piękna. Gdy otworzyłam drzwi… nie było teściowej. Ani jej rzeczy. Ani garnków, ani mebli, ani kartonów, ani porcelany po prababce. Wszystko zniknęło. Zostawiła tylko jedną rzecz: karteczkę przyklejoną do lodówki.
„Justynko, nie chciałam robić ci przykrości. Wiem, iż ten dom to dla ciebie coś więcej. Życzę, żeby był szczęśliwy. Jak będziesz kiedyś gotowa – zapraszam na herbatę. Mama”.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem i usiadłam przy stole. Nie wiedziałam, co bardziej mnie zdziwiło – jej nagłe wycofanie się z rozgrywki czy ten list rodem z ckliwego serialu. Wtedy zadzwonił telefon. Mąż.
– I co? Poszła?
– Tak. I ogołociła cały dom.
– Przynajmniej już nie będzie ci przeszkadzać. Możesz zacząć wszystko po swojemu.
– Mhm – mruknęłam.
– To... może wpadnę jutro? Przywiozę ci ten regał z garażu.
– Wpadnij. I weź kawę.
Rozłączyłam się i spojrzałam na puste ściany. Były moje. W końcu. Bez dramatów, bez karteczek, bez uśmiechów pełnych jadu. Nie miałam złudzeń. Teściowa jeszcze nie raz mnie czymś zaskoczy. Dziś, choć raz, byłam o krok przed nią. I to wystarczyło.
Justyna, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Oddałam oszczędności życia kochankowi. Obiecywał mi lukratywny biznes, a zostawił mnie z długami i połamanym sercem”
- „To ja płacę za randki i romantyczne kolacje, bo ukochany umywa rączki. Już ja mu wystawię paragon za tę zniewagę”
- „Spadek po dziadku miał być błogosławieństwem, a okazał się piekłem. Dostałem dom z nieproszoną lokatorką”