Dom na skraju bagna
Ala stała pośród zarośniętego podwórza, otoczona łopianem i pokrzywami, wpatrując się w pochyloną chatę z odchodzącą farbą tabliczką: “Mszarno, ul. Leśna 1”. Powietrze pachniało bagnem, mokrym drewnem i… wspomnieniami.
W dzieciństwie spędzała tu każde lato u babci Bronisławy — twardej staruszki z srebrnym warkoczem i donośnym głosem. Piekła pierogi z jagodami, parzyła ziołową herbatę, potrafiła czytać sny i szeptać zaklęcia na brodawki. „Tu mieszkają leśne duchy — mawiała. — Nie tkwią tego, kto przyszedł w pokoju”. Ala wierzyła w to wtedy.
Teraz ma trzydzieści jeden lat. I znów jest tutaj. Po dziesięciu latach związku z Krzysztofem, który odszedł do młodej trenerki fitness, oraz pracy w korporacji, która wyssała z niej życie jak gąbkę, Ala nagle zrozumiała: jeżeli teraz nie skręci, będzie za późno. Skręciła. Prosto na wiejską drogę.
Dom dostała po babci. Matka chciała sprzedać go za grosze sąsiadowi myśliwemu, ale Ala odmówiła. Powiedziała: sama się tym zajmie. „Znowu swoje” — rzuciła matka.
Pierwszego dnia Ala po prostu myła podłogi. Z drewnianych desek spływała czarno-zielona maź, jakby dekady zmęczenia odpływały do wiadra. Potem wyczyściła piec, otarła kurz z obrazów, przepędziła myszy. W nocy zasnęła, otulona starym kocem babci. Śnił jej się dom — ciepły, żywy. Jakby babcia przytuliła ją i szepnęła: „Nie bój się. Tu jest twój korzeń”.
W trzecim tygodniu do Mszarna przyjechała delegacja: matka, ciotka Zosia i kuzyn Marek.
— Tak sobie pomyśleliśmy — zaczęła matka, lustrując ganek z wyrazem obrzydzenia. — Skoro babcia była jedna na wszystkich, dom też trzeba podzielić.
— No tak — przytaknął Marek, grzebiąc czubkiem buta w ziemi. — Można by tu zrobić bazę myśliwską. Już choćby się rozpytywałem.
Ala wytarła ręce w fartuch i wyszła na ganek.
— Witajcie. Tyle iż bazy tu nie będzie. Babcia zapisała mi dom za życia. Testament jest u notariusza.
— Ala, nie bądź uparta! — podniosła głos ciotka. — Ty jesteś sama, a Marek ma rodzinę! Jemu bardziej się przyda!
— Marek, o ile się nie mylę, ma trzy kredyty i alimenty. To jego problem. A dom jest mój. I koniec.
— No popatrzcie na nią! — wrzasnęła matka. — Mieszka tu jak jakaś baba z zielarką, a na rodzinę rękę podnosi!
— Rękę podnosiliście wy, gdy w dzieciństwie biliście mnie za pierogi bez pytania — rzuciła Ala sucho. — A teraz, jeżeli łaska, opuśćcie moje terytorium.
Krewni odeszli, głośno tupiąc. Marek, odjeżdżając, specjalnie uderzył zderzakiem w furtkę.
Tej nocy, gdy Ala już miała iść spać, pod podłogą coś zaskrzypiało. Potem jeszcze raz. Jakby ktoś chodził w piwnicy.
Zeszła z latarką. Szpara między deskami w spiżarce była zbyt szeroka, a światło odsłoniło coś błyszczącego. Ala odsunęła deskę. Pod nią — skrzynka. Owinięta w ceratę.
W skrzynce znalazła wiązkę listów. Babci. Niektóre adresowane do niej, do Ali.
„Jeśli to czytasz — znaczy, iż zostałaś. Wiedziałam, iż wrócisz. Tu jest twoja siła. Pamiętaj: w tym domu są twoje korzenie, twoja krew i twoja prawda. Starczy ci odwagi, by być sobą. Tylko się nie bój. Ani ludzi, ani bagien. Ludzie są gorsi”.
Listy były jak pamiętnik. Babcia pisała o snach, o duchach, które do niej przychodzą, o rodzinie, którą znosi dla świętego spokoju, ale nie kocha. I — o kobiecie imieniem Wanda, z którą żyła kiedyś, w latach czterdziestych. „Nazywałyśmy się siostrami. Wtedy nie można było inaczej”. Ala czytała dalej. Jej serce zadrżało. Czyżby babcia…
Tydzień później do wsi przyjechała ekipa remontowa: kobieta po czterdziestce z niebieskimi włosami, korpulentny mężczyzna w szortach i dwóch nastolatków.
— Cześć, jestem Ola — przedstawiła się niebieskowłosa. — Zajmuję się renowacją. Pisałaś w grupie, iż chcesz odnowić fasadę tradycyjną metodą? To nasza specjalność.
Ala skinęła głową. Polubiła tych ludzi od razu. Mieszkali w namiotach za domem, śmiali się, śpiewali przy ognisku. Pewnego wieczoru, siedząc przy ogniu, Ala przeczytała na głos babcine listy. Goście słuchali z zapartym tchem.
— Wiesz — powiedział korpulentny facet — to tak, jakbyś przekazała nam jej głos. Słyszę ją, gdy czytasz. Jakby tu była.
— I jest — odparła Ola. — Jesteśmy w Mszarnie. Tu granice są cieńsze niż w mieście.
Następnego dnia przyjechał Marek. Sam. Z butelką.
— Chciałem pogadać — powiedział z ganku. — Można?
Ala niechętnie skinęła głową. Usiadł przy piecu, rozejrzał się, westchnął.
— Nie chowaj urazy. To matka mnie nakręciła. Sam nie potrzebuję. No i co ja… sam nie wiem, czego chcę. Miasto mnie męczy. Robota do niczego. Żona odeszła. A ty? Jesteś szczęśliwa?
Ala nalała mu herbaty. Marek przytknął kubek do ust i nagle rozpłakał się.
— Wiesz, ja też tu bywałem. Latem. Babcia ze mną pierogi lepiła. A ja myślałem, iż mnie nie lubi. A teraz… choćby się nie pożegnałem.
Ala milczała. Potem wyjęła z półki album babci. Na zdjęciu — Marek, sześciolatek, z garścią jagód.
— Wszystkich kochała. Tylko każdemu inaczej. Ale ty sam musisz zdecydować: kim jesteś? Moim bratem czy złodziejem?
Marek odszedł. Butelki nie zabrał.
Jesień w Mszarnie zaczęła się przymrozkami. Trawa pokryła się szronem, bagno ucichło. Dom był prawie gotowy. Ala piekła już pierogi. Zaglądali sąsiedzi. Czasem przyjeżdżali ci, którzy czytali jej bloga: „Jak zacząć od nowa wśród pokrzyw i pieca”. Pisała o domu, listach, babci. Pewnego dnia dostała komentarz:
„Witam. Jestem wnuczką Wandy. Tej Wandy.Kwiaty w Mszarnie rozkwitły pełnią barw, a dom na skraju bagien stał się tym, czym zawsze miał być — miejscem, gdzie ludzie odnajdywali swój spokój, tak jak Ala, która w końcu poczuła, iż jest dokładnie tam, gdzie powinna.