Dziennik, 10 kwietnia
Mama mi uwierzyła, choć brzmi to jak bajka. Zdarzyło się to w Wielki Czwartek zeszłego roku, już po zmroku, może około ósmej. Szedłem wąską uliczką w Łodzi, gdzie tylko jedna latarnia się paliła, reszta tonęła w mroku. Nagle w oddali dostrzegłem ogromny cień. To nie był człowiek – nie poruszał się jak ludzie, nie stąpał, tylko sunął… bezszelestnie, jakby rozmywając się w powietrzu.
Im bardziej się zbliżałem, tym wyraźniej czułem jego obecność. Aż nagle, w mgnieniu oka, zniknął. Tak po prostu. Zamarłem w miejscu, nie mogąc pojąć, co właśnie widziałem. Najgorsze, iż ledwie kilkadziesiąt metrów dalej był stary cmentarz.
Od tamtej pory, ilekroć przechodzę tamtą ulicą, patrzę przed siebie, nie oglądając się za siebie. Na wszelki wypadek. Bo czasem cisza przed burzą jest gorsza niż sam grzmot.