Dłoń: Historia Niespodziewanej Rodziny

newsempire24.com 1 tydzień temu

ŁAPUSIA: HISTORIA JEDNEJ NIECHLĘBNEJ RODZINY

Tamtego lata uciekłam. Po prostu spakowałam walizkę, zatrzasnęłam drzwi i poszłam do męża. Miałam dwadzieścia dwa lata. Na pożegnanie mama krzyknęła za mną:

— Dziwka! I żebyś choćby nie myślała wracać, kiedy przywleczesz ze sobą!

Szłam, ściskając rączkę walizki, i myślałam: „Dziwne, przecież sama chciałaś wnuków…” Walizka, biedaczka, niczemu nie była winna, ale mama kopała ją kapciem, jakby to ona była przyczyną jej samotności.

Żal mi jej było — naprawdę. Ale żyć z nią było nie do zniesienia. Marzyłam o ucieczce od szesnastego roku życia. I oto marzenie się spełniło. Stałam się zdrajczynią.

Mama nie miała już kogo kontrolować, kogo pouczać, komu czytać morały. Próbowała zastąpić mnie sąsiadami, ale ci okazali się równie egoistyczni jak ja — jedzą, ale nie słuchają. Trzaskają drzwiami. Odchodzą.

Zaczęła chorować. Chorować po swojemu — groźnie, manipulacyjnie, żałośnie. W ruch poszły groźne pauzy w telefonach, rzucane słuchawki, wieczny zapach kropli nasercowych. Żyłam z poczuciem winy.

I pewnego dnia zrozumiałam: potrzebuje nowego „dziecka”. Nowego obiektu, który będzie ją denerwował, doprowadzał do szału, wychowywał i dawał poczucie bycia potrzebną. Wtedy powiedziałam mężowi:

— Jutro jedziemy na „Ptasznik”. Kotka dla mamy kupimy.

Skinął głową. Miał w ustach barszcz i sałatkę jarzynową, a gdy po studenckich pierogach dostaje się domowe jedzenie, nie ma o czym dyskutować. Po prostu mlaskał i wdzięcznie żuł. Wychowywałam go tak, jak mama mnie. Koło się zamknęło.

W sobotni poranek wyruszyliśmy. „Ptasznik” powitał nas zapachem nawozu, kakofonią głosów, upałem i wilgocią. Od razu zrobiło mi się słabo. Najpierw myślałam, iż to z głodu: wtedy się odchudzałam, jak wszystkie „rozsądne” dziewczyny, piłam kefir zamiast jeść. Ale zrozumiałam: to nie kefir.

To rozpacz.

W klatkach, pudełkach, kojcach — sprzedawano nędzę. Szczekającą, miauczącą, wrzeszczącą, piszczącą. To była samotność w czystej postaci. Patrzyła oczami, prosiła, błagała. Zawroty głowy były już prawdziwe.

Szłam między rzędami i myślałam: „Otworzyć drzwi… krzyknąć: «Uciekajcie! Zatrzymam ich!»” Ale tego nie zrobiłam. Szłam przygnębiona, pod spojrzeniami setek skazanych stworzeń.

— Wychodzimy — powiedziałam mężowi.

— Bez kotki? — zdziwił się.

— Dobrze, tę — wskazałam na najbliższą klatkę.

Siedziała w niej wojownicza morda, cała w cętki, zmęczona, z wyrazem „Czego chcesz?”. Sprzedawca oznajmił:

— 750 złotych. To bengal.

Nie wiedziałam, co to bengal. Pomyślałam: albo rasa, albo obelga — w stylu „Toż to katastrofa!”. My z mężem dopiero zaczynaliśmy zarabiać. Zbieraliśmy na moją zimową kurtkę. A tu nagle — 750 złotych za kota. Cała zima w jednym zakupie.

— Bierzemy — powiedziałam nagle. I sama się sobie zdziwiłam.

— Zwariowałaś? — westchnął mąż. — Miłość jest przecież za darmo.

— Ale nie każda — odparowałam. — Ta ma rodowód!

Posprzeczaliśmy się. I wtedy coś mignęło pod ladą. Kotek. Szarawy, wyłysiały, z oczami wielkimi jak spodki. Wyskoczył i wczepił się w moją nogę.

— Czyj to? — spytałam.

— A niczyj. Zarażony grzybem, przybłęda. Wyrzuć go — wzruszył ramionami sprzedawca.

Mąż spojrzał na kotka i rzekł:

— To jest wersja dla teściowej. Przetrwa w każdym piekle.

Spojrzałam na niego. Skinął głową. Zrozumieliśmy się bez słów.

Kotek zwinął się w moich dłoniach, śmiesznie podkulając łapki. Był niezdarny, ale uroczy. Bez paszportu, bez rodowodu, ale taki… prawdziwy.

— Od razu do mamy? — zapytał mąż.

— Nie. Trzeba ją umyć, wyleczyć, doprowadzić do porządku. Bo tapety w przedpokoju choćby ona by nie wytrzymała.

W domu okazało się — to kotka. Szybsza od wiatru, rozrabiacka jak huragan. W jeden wieczór podarła moje rajstopy, zostawiła sierść na swetrze męża, zdarła tapetę i wykonała salto na tylnych łapach.

Leczyliśmy ją. Kąpaliśmy, woziłiśmy do weterynarza, zakładaliśmy obrożę na pchły. I daliśmy imię — Łapa. Skrótowo — Łapusia. Bo mieściła się na dłoni. Taka malutka.

Po tygodniu Łapusia stała się pełnoprawną częścią domu. Masująca poduszka, budzik, komik, terapeutka. Mruczała jak odkurzacz, gdy jadła. Spała na plecach, rozkładając łapy. Chowała się w praniu i czyhała na nas pod wanną.

Nadszedł czas — zawieźć ją do mamy. Napisałam: „Mamy dla ciebie niespodziankę”. Zaczęliśmy się pakować… i nie mogliśmy się spakować. Głowa bolała, jak zawsze od tego cholernAle w końcu zrozumieliśmy, iż Łapusia już dawno została częścią naszej rodziny, a mama… cóż, zawsze może dostać kanarka.

Idź do oryginalnego materiału