—Jak to nie możecie? To wasza własna matka! Płakaliście nad jej łóżkiem, a teraz nie chcecie jej pochować? — Barbara aż się zachłysnęła z oburzenia.
—Pani doktor, pacjentka z czwartej sali mówi, iż pani Kowalska nie żyje.
Barbara odłożyła długopis, wstała od biurka, spojrzała w lustro na drzwiach szafy, poprawiła kosmyk włosów wymykający się spod pielęgniarskiego czepka i wyszła z gabinetu.
Drzwi do czwartej sali stały uchylone. Wszedłszy bezszelestnie, Barbara zobaczyła przy łóżku Anny Kowalskiej zgarbionego mężczyznę. Coś szeptał, głośno wzdychając. Podeszła bliżej — staruszka leżała nieruchomo, z zamkniętymi powiekami, usta rozchylone.
Spojrzała na sąsiednie łóżka. Jedno stało puste, na drugim leżała starsza kobieta, która natychmiast skinęła na nią palcem, jakby tylko czekała na to. Barbara podeszła.
—Stoi tak od dziesięciu minut. Wzdycha i prosi o przebaczenie. Kazał nikogo nie wzywać, chciał się pożegnać — szepnęła pacjentka, wytrzeszczając oczy dla większej dramaturgii.
Barbara wróciła do zmarłej.
—Trzeba ją wynieść, inni pacjenci się niepokoją… — urwała, gdy mężczyzna nagle odwrócił się, ukazując zapłakaną, czerwoną twarz. — Wasza matka odeszła. Tego nie cofniemy — powiedziała cicho.
„Dorosły facet, a tak się rozkleja. Musieli być blisko” — pomyślała ze współczuciem.
—Na co ją leczono? — zaskrzeczał nagle.
—Dziwne pytanie. Zwykle ludzie pytają, od czego ktoś umarł. Chodźmy do gabinetu, wszystko wyjaśnię. — Barbara ruszyła ku drzwiom, ale Kowalski złapał ją za rękę. — Co sobie pozwalacie? Puśćcie! Boli! — podniosła głos.
—A wy czemu pozwoliliście jej umrzeć? Nigdy nie chorowała. Ona… — zakrył oczy dłonią, łkanie przerywało mu słowa.
Barbara wyrwała się z jego uścisku.
—Jeśli wam się nie żaliła, nie znaczy, iż była zdrowa. Albo was oszczędzała. A może nie liczyła na pomoc. — Spojrzała na niego zimno. — Dwa tygodnie leżała na oddziale, a wy ani razu nie zajrzeliście. Teraz łzy lejecie.
—Nie wiedziałem. Byłem w delegacji. Sąsiadka dziś powiedziała — odparł już spokojniej.
—Chodźmy do gabinetu — powtórzyła zmęczona Barbara, ale mężczyzna nie drgnął.
Wyszła, by wydać dyspozycje. Ale syn pani Kowalskiej nigdy do niej nie zaszedł. Pielęgniarka Kasia oznajmiła, iż wyszedł. Barbara pomyślała, iż wróci później — żałoba ma różne oblicza. ale po dwóch dniach zadzwoniono z kostnicy: dlaczego nikt nie odebrał ciała?
—Jak to nikt? — przypomniała sobie zapłakanego mężczyznę. — Zaraz się dowiem — rzekła i rozłączyła się.
„Nie odebrał? Jak to możliwe? Tak rozpaczał. Może coś mu się stało? A może utopił żal w wódce?” Barbara wyciągnęła kartę Kowalskiej — powinien być tam numer rodziny.
Dzwoniła długo. Gdy już miała się rozłączyć, w słuchawce rozległ się charkot, potem ochrypły, pijany głos:
—Czego?
—Jestem lekarzem prowadzącym waszej matki. Zamierzacie ją pochować?
—Nie… mogę… — wybełkotał.
—Jak to nie? Upiliście się i zapomnieliście? To wasza matka! Płakaliście przy niej, a teraz nie chcecie pogrzebu? — Barbara ledwo łapała oddech. — Ciało może leżeć w kostnicy tydzień za darmo, potem…
—Wy ją zabiliście, a teraz dzwonicie… — trzask, syk, cisza.
—Cham! — krzyknęła głośno. — Jak trzeba się zalać, by zapomnieć o własnej matce?!
W swojej pracy widziała już wiele — chamstwo, wściekłość, niewdzięczność. „Nic nowego. Otrzeźwieje, przyjdzie” — powiedziała sobie. „Jutro zadzwonię”.
Ale nazajutrz zapomniała. Z kostnicy też nie dzwonili — widocznie syn jednak odebrał ciało. Sprawa jednak wracała do niej jak bumerang.
Przypomniała sobie, jak sama grzebała matkę…
***
Ich relacje nigdy nie były proste. Matka samotnie wychowywała Barbarę i trzymała krótko. choćby w liceum córka musiała wracać do domu przed dziewiątą. Koleżanki farbowały włosy na niebiesko czy różowo, Barbara bała się o tym choćby pomyśleć. Makijaż? Zapomnij.
Ubrania matka dobierała praktyczne — „na wszelki wypadek”. Łzy i histerie nie pomagały.
W wakacje Barbara pracowała jako sanitariuszka, by kupić wymarzoną sukienkę. euforia trwała krótko. Matka wyrzucała jej, iż nie dała ani grosza z zarobionych pieniędzy.
—Myślałam, iż jak dorośniesz, wreszcie mi ulży. Jak długo mam cię żywić, zdrową dziewuchę? — krzyczała, gdy Barbara oznajmiła, iż idzie na medycynę.
Życie wydawało się nieznośne. Na drugim roku uciekła z domu, mimo krzyków i wyzwisk matki. Zamieszkała z kolegą z roku.
Gdy zaszła w ciążę, nie odmówił ślubu. Jego rodzice zareagowali spokojnie. Planowali cichą uroczystość. Ale poroniła. Ślub i tak wzięli.
Gdy na ostatnim roku znów zaszła, długo milczała. Powiedziała, gdy minął krytyczny okres. Tymczasem Wojtek akurat przeziębił się i nie chodził na zajęcia. Barbara wróciła wcześniej, by mu oznajmić radosną nowinę — ale zastała go w łóżku z inną.
Nie odeBarbara uśmiechnęła się lekko, patrząc, jak Iwo powoli odwraca wzrok od drogi na krótką chwilę, by spojrzeć jej w oczy z bezgraniczną wdzięcznością, i wiedziała już, iż to spotkanie, choć naznaczone żalem, przyniosło obojgu coś więcej niż tylko wspomnienie o zmarłych matkach — dało im szansę na nowe, wspólne życie.