Nazywam się Wanda Nowak, mam sześćdziesiąt dwa lata, mieszkam w Krakowie. Mam jednego syna – Marcina. Kilka lat temu ożenił się z Kasią. Dziewczyna wydawała się sympatyczna, z dobrej rodziny. Jako matka starałam się nie wtrącać – mają swoją rodzinę, swoje zasady, swoje sprawy. Na początku widywałyśmy się z Kasią tylko od święta. Nie narzucałam się, nie dawałam nieproszonych rad. Cieszyłam się, iż mój syn jest szczęśliwy.
Gdy urodziła się ich pierwsza córeczka, Zosia, sama zaproponowałam pomoc. Pamiętam, jak Kasia wyglądała na zmęczoną, z sińcami pod oczami. Przychodziłam po swojej zmianie i zajmowałam się maluszkiem, żeby młoda mama mogła trochę odpocząć. Kasia nie prosiła – to ja się zgłosiłam. Nie było mi trudno, przecież to moja wnuczka, moja krew.
Mama Kasi, nawiasem mówiąc, od początku nie kwapiła się do pomocy. Wpadała raz na kilka miesięcy, przywoziła pudełko czekoladek i wychodziła po godzinie. Żadnych pieluch, żadnej troski, żadnych nieprzespanych nocy. Ale nie mówiłam ani słowa, żeby nie pokłócić się z Kasią. Myślałam – może nie może, może zdrowie nie pozwala, może praca. Cierpliwie znosiłam.
Gdy urodziła się druga dziewczynka, Hania, stało się jeszcze trudniej. Kasia już nie dawała rady, zwłaszcza pod koniec ciąży. Wtedy byłam u nich praktycznie codziennie – spacerowałam z Zosią, gotowałam, zmywałam, prasowałam ubranka. A potem… potem poprosili o coś niemożliwego.
Kasia miała wracać do pracy, a dzieci nie miały z kim zostać I wiecie, co wymyślili? Poprosili, żebym wzięła urlop bezpłatny – „na babski urlop”, jak to ujęła synowa – bym opiekowała się wnuczkami, gdy oni pracują. Najpierw odmówiłam. Ale Marcin, mój syn, tak błagał, iż serce mi się krajało. Więc się zgodziłam.
Cały rok zajmowałam się dziewczynkami. Czasem przywozili je chore – z gorączką, z kaszlem. Noce spędzałam na czuwaniu, w dzień bawiłam, karmiłam, wychodziłam na spacery, prałam, leczyłam. Na jedzenie wydawałam własne pieniądze. Do apteki biegałam sama. Byłam tak zmęczona… Ale pomagałam dalej, bo myślałam: rodzina to wtedy, gdy każdy wspiera każdego.
Niedawno wspomniałam o remoncie. Mój dom od dawna wymaga odświeżenia – tynk odpada, tapety odklejają się. Poprosiłam Marcina i Kasię o niewielką pomoc – nie całą sumę, choćby część. I usłyszałam:
– Mamy dwoje dzieci, mamo, nie damy rady. Brakuje pieniędzy.
Wtedy nie wytrzymałam:
– A ja przecież cały rok wam pomagałam, za własne pieniądze wasze dzieci żywiłam! Może teraz wy mi choć trochę pomożecie?
A Kasia spojrzała na mnie zdumiona i powiedziała:
– A dlaczego w ogóle mam ci dziękować? To twoje wnuczki. Powinnaś to robić!
Poczułam się, jakby ktoś mnie uderzył. Stałam, nie wierząc własnym uszom. A mama Kasi, ta, która zawsze stała z boku – to nie babcia? Dlaczego nikt nie wymaga od niej pomocy?
Tego dnia podjęłam decyzję. Nie będę już ich „babcią na żądanie”. Nie zabiorę dzieci, gdy są chore. Nie będę gotować rosołów, prać skarpet i czytać bajek do nocy. Jestem babcią, nie sprzątaczką. Też jestem człowiekiem. Mam swoje potrzeby, swoje marzenia.
Teraz widuję wnuczki tylko wtedy, gdy mam na to ochotę. Syn oczywiście przyszedł potem, przeprosił, mówił, iż Kasia źle się wyraziła, iż była zdenerwowana. Ale to… To już nie ma znaczenia. Wystarczyło mi.
Samodzielnie odłożę na remont. A niech teraz radzą sobie sami. Może kiedyś Kasia zrozumie, iż wdzięczność to nie słabość. To szacunek. A bez szacunku rodzina nie istnieje.