Dlaczego ja? - 1/2 / Shadow

publixo.com 3 miesięcy temu

Spowolniłem oddech do takiego stopnia, iż słyszałem nie tylko przyspieszone bicie serca, ślinę zwilżającą wyschnięte gardło, ale i korniki, które przegryzały deski, torując sobie drogę do wyjścia. Ja… niestety byłem ku temu daleki i miałem tego świadomość, odkąd uniosłem powieki i uderzyłem czołem o coś twardego i nisko usytuowanego. Nie byłem w stanie stwierdzić, gdzie jestem i jak długo. Jedyne, za co dałbym sobie rękę odciąć, to realizm sytuacji i przeszywający ból w niemal całym ciele. Promieniował, kłuł i utrudniał skupienie myśli.
Ostatnie, co pamiętam, to niezrachowany szot, który przestał sprawiać przyjemność i jedyne, co odczuwałem, kiedy ściekał przełykiem i rozgrzewał bebechy, to coraz większa ociężałość i senność. Po raz pierwszy wybrałem ten rodzaj znieczulenia. Po krachu na giełdzie i stracie wszystkiego, nie wliczając odzienia, które okrywało moje szczupłe ciało, świat, w którym miałem wszystko na skinienie ręki, zniknął za horyzontem. Przygasł jak słońce, które nie zdołało umknąć przed jedyną, niezbyt dużą chmurą na błękitnym niebie.
Co było dalej? Właśnie próbuję sobie zwizualizować, ale poza czernią i niesymetrycznymi, srebrnymi niteczkami na źrenicach, nie ma niczego więcej, a mózg przez cały czas faluje i walczy ze sztormem, który wywołałem, kumulując procenty. prawdopodobnie zawędrowałem do jakiejś rudery, wpadłem do dziury i z moim szczęściem, zostałem przywalony. To by tłumaczyło, dlaczego nie mogę się ruszyć, a powietrze pachnie stęchlizną, która drażni nos i osiada na włoskach.
Nie czułem nóg i kiedy próbowałem, cokolwiek wypatrzeć w tej ciemnej i ciasnej przestrzeni, strzelając wytrzeszczonymi oczyma na tyle, ile pozwalało wychylenie, gwałtownie doszedłem do wniosku, iż szkoda zachodu. Nie byłem w stanie głębiej odetchnąć, a co dopiero dźwignąć ciężką pulsującą czaszkę w celu lepszej i ostrzejszej widoczności. Coś zaswędziało w okolicach skroni i szczypało po małżowinach – słyszałem świstanie w uszach.
Wydąłem poliki, wstrzymałem oddech i próbowałem przepchać kanaliki słuchowe – dźwięki dobiegały, jakby skrzypce straciły ostatnią strunę i smyczek tarł po śliskiej okleinie. Przeszły mnie dreszcze, chociaż temperatura na pewno przekraczała dwadzieścia pięć stopni… no osiem…
– Naaa…
„Co jest”?
Nie mogłem otworzyć ust. Wszystko zgrzytało i odnosiłem wrażenie, iż czegoś mi brakuje. Próbowałem wypchnąć język – opór.
Szurgot, kasłanie i lekkie stąpnięcia gdzieś niedaleko. Spiąłem mięśnie i zmusiłem ciało do współpracy. Cisza. Zamknąłem oczy. Zaczęły łzawić od wysiłku. Niepotrzebnie to zrobiłem. Niepotrzebnie wziąłem oddech, bo nie usłyszałem zgrzytu, a ulżenie piekącym gałkom nie pozwoliło wyłapać jasności wypełniającej moje tymczasowe łoże.
Za to poczułem. Zimne ręce pochwyciły mnie w okolicy klatki piersiowej i wyszarpnęły z odmętów. Odruchowo otworzyłem oczy ciekaw wybawcy, jednak, zanim przywykły do nowego oświetlenia, dotarło do mnie, iż trafiłem do piekła. Podłoże, po którym zostałem przeciągnięty, paliło i zdzierało skórę z pleców, a otoczenie, gdzie poza skąpymi promieniami słońca i tonami piachu nade mną, wokół mnie – wszędzie – nie było niczego więcej. Mięśnie spały, a odruchy obronne potrzebowały doładowania, potężnej dawki adrenaliny, której przez zaburzenia świadomości, nie potrafiłem odnaleźć w gąszczu korytarzy i wtyczek niepasujących do gniazdka widniejącego na samym środku karuzeli.
Po co tyle tego w siebie lałem? – pomyślałem i wykrzywiłem usta; dopiero teraz, kiedy spojrzałem w dół, dostrzegłem kawałek ciemnego materiału wystającego z buzi. Kneblował i utrzymywał w jamie ustnej coś twardego i ostrego. Bałem się przełknąć ślinę w obawie, iż wraz z nią, to, co tam tkwiło, dotrze do rozwidlenia i mnie udusi. Nie musiałem – szmata chłonęła płyn jak gąbka.
Zostałem porzucony, a szerokie ramiona, które dostrzegłem, podnosząc wzrok, malały z każdym wyłapanym odgłosem.
– Buuu…
Chciałem, aby został, ciągnął dalej, pomimo bólu rozwarstwiającego kości. Byłem taki nieporadny, niezdolny wypaczyć z głowy kiełków powolnej i usłanej cierniami śmierci.
Rezygnacja przyszła znikąd. Wlazła pod skórę i zaczęła przejmować prym nad receptorami, wyłączając po kolei pracujące komórki. Burczałem, ale nikt mnie nie słyszał. Nie miałem pewności, czy nieznajomy jest tam nadal, czy może siedzi już przed telewizorem i przykłada otwieracz do kapsla. W moim mniemaniu „Psyk”, który tej czynności towarzyszy, jest głośniejszy niż ja. Dziewięćdziesiąt dziewięć kilo niemej wagi i bezsilności.
Jest, wrócił. Na widok postawnego mężczyzny serce odtańczyło kankana, a płuca zaszeleściły jak skrzydła motyli. Jak gwałtownie zostały porozrywane, a obcasy w butach poodpadały. Wyczułem na sobie czarne spojrzenie, ale to, co wyłapałem, kiedy prześlizgiwałem się oczyma po wychudzonej twarzy, postawiło na baczność wszystkie włoski.
– Nie – zabulgotałem.
Twarz pokryta bliznami i pozbawiona części nosa wydychała mi na poliki parudniowy obiad. Głowa przechodziła ze strony prawej na lewą, ale w tle nie było słychać muzyki. Paznokcie, które zbyt długo nie widziały nożyczek, muskały moją drżącą brodę i pociągały za czarny zarost. W kącikach oczu poczułem wilgoć, a parę kropel skapnęło na wysuszoną, czerwoną skórę nieznajomego. Ociekała krwią.
Dostałem z liścia i poleciałem na prawy bok. Ucisk na barki i mocne szarpnięcie. Znów na mnie patrzył – ja nie. Ściskałem powieki; na marne. Dotyk na skórze był szorstki, a nacisk na przynosowe zatoki potężny. Nie wytrzymałem – wytrzeszczyłem oczy do granic możliwości.
„Jak? Kiedy”? Leżałem na stole, a nie poczułem, aby mnie przenosił. Miałem mroczki przed oczyma, ale nie zakłóciło to odczucia lepkości i ciepła wokół warg. Knebel zniknął – uzębienie również. Z trudem rozwarłem szczękę i wyplułem pozostałości. Doliczyłem się pięciu tuż obok ucha.
Wszystko było jasne. Nie bolało, to było najdziwniejsze. Dlaczego? Kiedy wiekowa strzykawka utkwiła w udzie, zrozumiałem. Panika osiągnęła apogeum, a serce coraz ostrzej kołatało w piersi. Na domiar wszystkiego kącikiem oka wypatrzyłem szarą, postrzępioną kartkę.
„Seryjny morderca nawiał z zakładu zamkniętego i już kolejnego ranka zebrał żniwo”. Gazeta była sprzed dwóch dni.
Grdyka tarła w przełyku, język wysechł, a spazmy mną miotające przypominały napad padaczki.
„Co mi zapodałeś”? – myślałem. Pot wychodził ze mnie jak z wyciskanej cytryny. Kończyny odmówiły posłuszeństwa, jedynie szyja jako tako pracowała.
„Co, do diabła”?!
Nie miałem na to wpływu, popuściłem. Nie wiem, może miałem omamy albo garbaty cień naprawdę przemknął obok mnie. Lodowate powietrze wpełzło przez pory i szczypało tuż pod skórą.
– Uuu… – Coś gorącego ściekło mi na czoło.
Trach. Bełkoczę i potrząsam głową. Pali, serce niemal nie rozerwie żeber, a oddech przekracza prędkość sunącego światła. Podnoszę oczy i ślepnę. Wyczuwam całym sobą, jak gałki opuszczają oczodoły, a to, co je ciągnie, istnieje i ma szpony okazalsze, niż najdorodniejszy z orłów.
Krzyczałem całym sobą, ale przez spuchnięte dziąsła wylatywały jedynie porozrywane litery, nietworzące niczego, co można byłoby odczytać.
„Dlaczego”?
Kara za to, iż wsadziłem kosę jednemu z dyrektorów, który zamiast udzielić podpowiedzi, pomachał plikiem banknotów i stwierdził: „Właśnie wyjąłem z pańskiego konta. Resztę mają inni”.
Głęboki wdech, chłodne powietrze zabrało wspomnienie, zastępując je jeszcze gorszym koszmarem. Ktoś wszedł. Słyszałem, jak szura butami – były ewidentnie za duże. Zacząłem rozumieć powagę zagrożenia i przestałem karmić mózg wyobrażeniami opoja, który z żuka zrobi słonia. Jednak czy na pewno wytrzeźwiałem? Nie byłem pewien. To, co krążyło w żyłach, wpływało jedynie na mięśnie, a nie na wyobraźnię. Przecież nie mogłem w przeciągu chwili namalować aż takich urojeń.
Śnię? To jedyne racjonalne wytłumaczenie. Jednak wszystko wokół jest nadto namacalne.
Idź do oryginalnego materiału