Czy to już za późno na szczęście? Nie. Właśnie w samą porę…
Gdy Zofia przeprowadziła się do małej wsi na Podlasiu, choćby nie przyszło jej do głowy, iż zacznie tam nowy rozdział życia. Domek dostała w spadku po dalekiej krewnej – stary, z pochyloną werandą. Ale od pierwszego dnia postanowiła: będzie go remontować, zacznie wszystko od nowa. Marzyła o ciepłym domu, w którym rozbrzmiewałby śmiech, unosił się zapach pierogów i panował spokój pełen rodzinnego ciepła.
Pewnego dnia, kończąc przybudówkę, zobaczyła kobietę idącą od przystanku autobusowego. Wysoka, smukła, z jakąś miejską gracją. „Ależ kobieta…” – pomyślała Zofia. To była Jadwiga, sąsiadka.
Później przypadkowo spotkały się pod wiejskim sklepem.
– Słyszałam, iż jesteś Zosia? A ja Jadwiga – powiedziała, wyciągając dłoń.
Tak zaczęła się ich znajomość. Jadwiga gwałtownie oczarowała Zofię – mądra, dobra, spokojna. Najpierw rozmawiały jak sąsiadki, potem coraz częściej, aż pewnego dnia Zofia przyznała przed sobą: jest zakochana.
Jadwiga była starsza o trzy lata. Miała już pięćdziesiąt osiem lat. Przeżyła niełatwe życie – pracowała, sama wychowywała syna, bo z ojcem dziecka nic z tego nie wyszło. Syn dorósł, wyjechał na studia, ożenił się, teraz mieszka z rodziną w innym województwie. Wnuczka ma już pięć lat, ale odwiedzają ich bardzo rzadko…
Jadwiga często siedziała przy oknie i wspominała dzieciństwo. Mieli dużą rodzinę – szóstka dzieci, rodzice i babcia. Domek maleńki, pieniędzy ledwo starczało. Zabawek też nie było. Babcia gotowała, prała, zajmowała się młodszymi, gdy rodzice harowali w polu.
Ojciec był stolarzem, przynosił pieniądze, ale często wracał podchmielony. Matka się z nim kłóciła, ale dzieci nie krzywdził. Gdy Zofia była w trzeciej klasie, ojciec nagle zmarł. Zaraz po nim odeszła babcia. Matka została sama z sześciorgiem dzieci.
Od tamtego dnia Zofia przestała być dzieckiem. Została nianią dla młodszego rodzeństwa, gotowała, sprzątała, prała, zapominając o koleżankach i zabawkach. Gdy w szkole złamała rękę, spadając ze stogu, lekarze nie mogli jej całkowicie wyleczyć. Od tej pory lewa ręka słabo ją słuchała. Praca w domu stała się trudniejsza, ale nigdy się nie skarżyła.
W internacie, gdzie Zofia uczyła się po ósmej klasie, jakby się odmieniła. Po raz pierwszy ktoś ją chwalił, znalazła przyjaciółki, poczuła się potrzebna. Najbardziej pokochała szycie – pracowała jedną ręką, ale wszystko wychodziło starannie i pięknie. Nauczyciele nie wierzyli własnym oczom, koleżanki podziwiały. Dwa razy w roku wracała do domu z własnoręcznie uszytymi prezentami dla bliskich.
Na drugim roku Zofia zakochała się w Jacku. Był troskliwy, wesoły. Już widziała siebie jako jego żonę… Ale gdy powiedziała o tym matce, ta zimno odparła:
– Jaką ty przyszłość masz? Ręka chora. Zostaniesz sama.
Słowa matki zabolały ją głęboko. Jacek powoli się oddalił. Po szkole Zofia znalazła pracę, ale niedługo firmę zamknięto. Musiała wrócić na wieś. I wtedy zaczęło się jej prawdziwe życie.
Sąsiadem okazał się Stanisław – wdowiec, który przyjechał z innej wsi. Wysoki, krzepki, o dobrych oczach. Zaczął dbać o Zofię, uparcie, ale delikatnie. Nigdy nie mówił o jej ręce, nigdy nie patrzył z politowaniem.
Po roku oświadczył się. Płakała ze szczęścia – nie wierzyła, iż to możliwe. Że ktoś pokocha ją taką, jaka jest, bez warunków.
Minęło wiele lat. Wspólnie zbudowali przytulny dom, wychowali syna, przetrwali różne trudności. Teraz Zofia często gotuje pierogi wieczorami i czeka, aż Stanisław wróci z pola.
Tamtego wieczora wszedł przez furtkę zmęczony, ale uśmiechnięty:
– No, skończyłem siew. Teraz możemy żyć dla siebie.
A ona tylko poprawiła ścierkę na kuchence i cicho odpowiedziała:
– Ja zawsze żyłam dla ciebie…