Czy Kościół pójdzie drogą Santa Clausa?

pch24.pl 1 miesiąc temu

Dobrze znana legenda mówi, iż Św. Mikołaj z Miry, jako uczestnik Soboru Nicejskiego – rozwścieczony twierdzeniami Ariusza, odmawiającego Chrystusowi boskości, spoliczkował herezjarchę podczas obrad. Tej anegdoty nie sposób potwierdzić – celnie obrazuje ona jednak powagę i zażartość, z jaką z herezjami mierzył się Kościół starożytności. A jednak – biskup Miry w kulturze popularnej uzyskał rolę pociesznego staruszka, z czystej sympatii przynoszącego wszystkim prezenty. Modne reinterpretacje „pierwotnego chrześcijaństwa” taką samą karierę wizerunkową chcą zapewnić starożytnemu Kościołowi i wierze w ogóle. Sprowadzenie wspominanego dziś świętego do roli karła na usługach konsumpcjonizmu ujawnia konsekwencje prób jednania wiary ze światem. To rozmycie doniosłego znaczenia religii – przerastającego wszystkie sprawy doczesne.

„Święty”, który nie przeszkadza

Czy można wyobrazić sobie większy sukces „aggiornamento”, niż wizerunkowa kariera św. Mikołaja? Zgodnie z logiką „dostosowania” Kościoła do świata i współczesności dawny biskup Miry przychodzi wszędzie. W końcu, kto nie lubi „Santa Clausa”? Niewielu się takich znajdzie.

Ten starożytny biskup cieszył się jeszcze pod koniec średniowiecza tak powszechnym kultem, iż serdeczną pamięć o nim oszczędzili choćby wątpiący w obcowanie świętych protestanci. W zborach zamieniono oczywiście dedykowane mu święto na „Dzień Mikołaja”. Co nie zmienia faktu, iż ostał się w ich heretyckich kalendarzach.

Dziś – kilka wieków po deformacji zapoczątkowanej przez Marcina Lutra – temu „świętemu” udało się choćby wpasować w bezbożny świecki porządek. Jako jedyny chyba z Martyrologium ma glejt na obecność w galeriach handlowych i w reklamowej agendzie… Niereligijni rodzice opowiadają o nim dzieciom i zapowiadają jego nocną wizytę z 5 na 6 grudnia. Małżeństwo chrześcijańskie, związek cywilny, czy para rozwodników w grzesznym konkubinacie – wszystkie mówią swoim podopiecznym o świętym Mikołaju.

Czy to nie powód do zadowolenia? Prawdziwa „jedność w różnorodności” rodem z synodalnych dokumentów. Błędnowiercy, ateiści, kultura zlaicyzowanego konsumpcjonizmu – wszystkie zgodnie w grudniu wspominają o starożytnym biskupie…

Zwietrzała sól

Ale drwiny na bok. Wiemy przecież doskonale, iż wszechobecność św. Mikołaja wcale nas nie pociesza. Przeciwnie… raczej zasmuca jako obraz uderzającej infantylizacji i karykaturalnego odłączenia tego wielkiego biskupa od jego chrześcijańskiego życia, cnót i świętości. Ubolewamy, iż ten wielki święty stał się czerwonym krasnalem na usługach agend ponadnarodowych korporacji. Wizerunek biskupa, który sam był solą świata, zwietrzał. Opowieść o nim może i jest powtarzana przez wszystkich – ale zredukowana wyłącznie do wygodnych i dostosowanych do mentalności współczesnych treści. Jest pozbawiona smaku.

Zwolennicy „postępowego” chrześcijaństwa – zapraszającego „wszystkich, wszystkich, wszystkich”, nie zdają sobie chyba sprawy, iż podobną drogę starają się zgotować całej świętej religii. Próba budowy chrześcijaństwa synodalnego – na oścież otwartego na świecką rzeczywistość – musi oznaczać dla Kościoła taką samą „karierę”, jaką przeszedł św. Mikołaj: od słynnego patrona, wypraszającego łaski milionom wiernym, do agenta handlowego Coca-Coli i bohatera piosenek o zmysłowych uciechach zlaicyzowanych świąt; od nauczycielki narodów do przestrzeni inkluzji i dobrego samopoczucia.

Próba uczynienia chrześcijaństwa przyjaznym światu oznacza stałe rozszerzanie zakresu zgody pomiędzy zasadami wiary i tym, co jej przeczy. To przemilczenie skutkować może tylko jednym – rozmyciem i relatywizacją zasad religii. Przerzut dekonstrukcji, jaka zapewniła św. Mikołajowi miejsce w świeckim społeczeństwie, na całe Mistyczne Ciało Chrystusa zaproponował m.in. Karl Rahner, występując z programem „anonimowego chrześcijaństwa”. Ten modernistyczny myśliciel sformułował dziwaczną teorię, pozwalającą na stwierdzenie, iż świat nie ulega wcale masowej dechrystianizacji. Wystarczyło inaczej zdefiniować sedno religii chrześcijańskiej, by pocieszać się, iż wyznawców Chrystusa jest wciąż wielu. Zdaniem Rahnera do grona tego można byłoby zaliczyć nie tylko tych, którzy przyjęli Objawioną katolicką religię – ale wszystkich, którzy świadczą pewne formy miłości charytatywnej i pozostają „ludźmi dobrej woli” i sumienia.

Podejście to bez wątpienia zyskuje na popularności. W zgodzie z nim również pierwszych chrześcijan – w tym i św. Mikołaja – przedstawia się jako „dobrych ludzi” – oddanych przede wszystkim charytatywnej działalności, trosce o ubogich i dziełom miłosierdzia. A jednak – takie przedstawienie zieje pustką. Pozostawia aż do niesmaku intensywny niedosyt – tak jak widok „Santa Clausa”, w czerwonym stroju pobudzającego konsumpcyjną gorączkę „gwiazdki”, która zastąpiła Boże Narodzenie.

Żarliwa Miłość Objawienia

To poczucie niedosytu wynika z odcięcia wiary chrześcijańskiej i świętego biskupa Miry od ich najwyższego celu – zadania, z jakim sam Chrystus pan posłał swój Kościół w świat…

O prawdziwym, ekskluzywnie chrześcijańskim zadaniu, przypomina znana anegdota o św. Mikołaju. Nie zmieściła się w światowej wizji „Santa Clausa”. Wedle dawnego podania – którego autentyczności nie sposób zweryfikować – biskup Miry uczestnicząc w Soborze Nicejskim miał zapalić się gniewem słysząc, jak Ariusz przedstawiał Chrystusa nie jako Boga, ale stworzenie. Święty miał być tak wściekły z powodu nieprawomyślnych błędów – iż uderzył ich propagatora w twarz na oczach episkopatu z całego świata. Legenda – legendą… Jednak obrazuje ona zupełnie wiarygodnie wagę, jaką ojcowie Kościoła i starożytni chrześcijanie przywiązywali do obrony doktryny przed kompromisem z błędem, kiepską filozofią, czy pogańskim bałwochwalstwem.

Gdy sięgnąć po pisma wybitnych obrońców wiary – św. Cypriana z Kartaginy, czy św. Hieronima ze Strydonu – nie znajdzie się tam prób dostosowania do trendów i mód odmiennych od katolickiej ortodoksji. Przeciwnie. Pisząc o błędnowiercach zarówno oni, jak i sobory powszechne, opatrywały ich mocnymi epitetami. Na tej liście przymiotników roiło się od słów „bezbożny, arcybezbożny, bezwstydny, niedorzeczny”…

Chociażby Sobór Konstantynopolitański II tak relacjonował wrażenia ojców z lektury pism Teodora z Mopsuestii – zmarłego wprawdzie bez potępienia przez Kościół – ale cytowanego wielokrotnie na poparcie heretyckich twierdzeń:

„Podczas odczytywania jego pism zawierających tak straszne bluźnierstwa byliśmy pełni podziwu dla Bożej cierpliwości, iż boski ogień natychmiast nie spalił głowy i języka, który takie rzeczy wypluwał”. Ciężko tu doprawdy dostrzegać jakąś próbę budowy ciepłego wizerunku i porozumienia, z popularyzatorami błędu.

Św. Hieronim ze Strydonu – autor Wulgaty i tym samym najważniejszy biblista w dziejach Kościoła – wyrażał wręcz odwrotne dążenie. Sam pisał o sobie, iż „starał się uczynić wszystko, by wrogowie Kościoła stali się jego własnymi”. Krytykując Rufiniusza – popularyzatora myśli Orygenesa – plastycznie określił publikację jego książki jako „wyrzyganie” kolejnej pracy.

Wszystko to ściągnęło na głowę tego wielkiego Ojca Kościoła oskarżenia o nienawiść względem heretyków. Jego odpowiedź na taki zarzut wiele nam mówi. Wyjaśnia skąd u naszych świętych poprzedników w wierze taka żarliwość w obronie katolickiej doktryny…

„Prawda jest taka, iż my, którzy zachowujemy katolicką wiarę, pragniemy i tęsknimy za tym, by herezja została potępiona, a ludzie nawróceni”, pisał zjadliwy apologeta. Jak dodawał, to nie ludzi nienawidził, ale ich błędów.

To trudna mowa w czasach postmodernizmu. Nienawiść do błędnego mniemania o naturze Chrystusa? Gorące swary i anatema z powodu błędu o Najświętszej Trójcy? Dla wielu współczesnych brzmi to jako dyskusja o „abstrakcyjnych doktrynach”. Godna zainteresowania teologów – ale zdecydowanie nie na tyle istotna, by „wchodziła w drogę” „czynnej miłości” i przyjaźni ze światem. Oto sedno niezadowolenia, jakie budzi w nas m.in. infantylizacja postaci św. Mikołaja. To pytanie o to, czym tak naprawdę jest świętość i religia.

Nowoczesna interpretacja powie nam – ustami Franciszka – iż chrześcijańska nauka ma sens instrumentalny. „Wszystkie religie prowadzą do Boga”, a sporów o prawdę warto sobie oszczędzić, byle iść za wezwaniem do pokoju i braterstwa… Wszyscy mieliby zostać tymi nowoczesnymi Mikołajami – udzielać sobie prezentów z sympatii, miłości i troski o siebie nawzajem. Ta wybrakowana wizja nie pozwala inaczej niż potępiająco patrzeć na wielkich nauczycieli wiary i ich spór o ortodoksję.

Tymczasem dla pierwotnego Kościoła depozyt wiary nie był niczym instrumentalnym wobec rzeczywistości świeckiej czy zasad etycznych. Ścierali się w jego obronie, ponieważ widzieli w nim szansę na prawdziwe poznanie Boga. Drogę do włączenia w życie nadprzyrodzone i nawiązania więzi miłości z samym Dobrem.

Skoro tak, to wartość prawej wiary przerastała w ich ujęciu zupełnie – i to nieskończenie wiele razy – wszelkie znaczenie doczesnych zmartwień i relacji. Ortodoksyjny św. Mikołaj – na tę modłę – nie rozdawał podarunków z sympatii i ludzkich poruszeń, a z wyższej pobudki. Jego dobroczynność miała pomóc jedynie bliźnim osiągnąć najwyższe, ostateczne bogactwo. To, którego mól nie żre i rdza nie niszczy. Właśnie dlatego wedle złotej legendy złoto św. Mikołaja trafiło do córek zubożałego sąsiada, gdy ten straciwszy majątek, chciał sprzedać je do domu publicznego – by nie wstępowały na drogę zatracenia. Czy dziś taka „pretensjonalna” działalność to jeszcze dobroczynność, czy atak na godność „pracowników seksualnych”?

Oczywiście i dla nas – chrześcijan XXI wieku – wybór między tymi spojrzeniami na religię nie jest kwestią smaku. Nieomylnym orzeczeniem Kościół potwierdził, iż religia katolicka dana została w katolickim depozycie jako pewna droga do poznania Boga m.in. w konstytucji „Dei Filius” na Soborze Watykańskim I, a także ustami Piusa IX w encyklice „Qui Pluribus”, czy św. Piusa X w „Pascendi Dominici Gregis”…

Do nas należy jedynie wybór, dla kogo i dlaczego wyznawać chcemy religię… Dla Boga i włączenia w Jego doskonałość, czy dla człowieka, jego komfortu i „humanistycznych” wartości. Druga odpowiedź to nie chrześcijaństwo. To naturalizm i humanizm – mimo całej szczytności haseł niezdolny dać człowiekowi tego, za czym ostatecznie tęskni. Najwyższe Dobro – Boga.

Filip Adamus

Idź do oryginalnego materiału