Oto adaptowana wersja opowiadania, osadzona w polskiej kulturze:
„Godny” narzeczony
Ewa stała przy oknie i patrzyła na opustoszałe podwórko. Udeptany śnieg lśnił od resztek fajerwerków, a na nagich gałęziach krzewów wisiały strzępki choinkowej lamety. Miasto wydawało się wymarłe. Wszyscy spali po wyczerpującej sylwestrowej nocy. W Ewie czuła się podobna pustka.
Jak mogła się tak pomylić? Dlaczego nie wyczuła fałszu? Teraz wiele zrozumiała, ale wtedy… Marek wydawał się mądry, kochający, trochę urażony na ojca. Wydawał się. A ona uwierzyła, iż ją kocha.
Zaskoczył zamek w drzwiach wejściowych, a Ewa drgnęła. Przygotowała pełne wyrzutów przemówienie, ale teraz wszystkie słowa uleciały z jej głowy. Ciche kroki zatrzymały się za jej plecami. Czekała w napięciu, wstrzymując oddech. Po szyi przebiegły ciarki od ciepłego dotyku oddechu Marka.
— Ewka — szepnął, pochylając głowę ku jej ramieniu.
Odsunęła się.
— Wciąż się na mnie złościsz? — spytał łagodnym głosem. — Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Tak na ciebie patrzył… Zalała mnie zazdrość. — Marek czekał na odpowiedź, ale dziewczyna milczała.
— To twoja wina. Uśmiechałaś się, przytulałaś, nie spuszczałaś z niego oczu. Nie mogłem tego znieść.
— Nie zmyślaj. Tylko tańczyliśmy — odparła sucho.
— No przepraszam cię. Zazdrosny byłem. To normalne, gdy się kocha. — Marek próbował obrócić ją ku sobie, ale Ewa wzruszyła ramionami, zrzucając jego dłonie.
— Ewka, no przecież… Przeprosiłem.
— Nie mnie powinieneś przepraszać. — W końcu spojrzała na niego, ale zaraz odwróciła wzrok.
— Byłem w szpitalu, przeprosiłem twojego marynarza. — W oczach Marka błysnęły gniewne iskry. Ewa tego nie widziała. Wciąż patrzyła przez okno. — Nie złożył na mnie doniesienia, wypuścili mnie. Zapomnijmy o tym. A gdy wyjdzie, zaprosimy go, napijemy się.
Ewa gwałtownie się odwróciła.
— Nas? Zapomnijmy? Napijemy się? Nie ma żadnych „nas”. I nie będzie. Zostaw klucze i wynoś się.
— Aha? Jemu tu pozwolisz? — Łagodny ton zniknął, teraz mówił ostro, ze złością.
— Wyjdź. Nie chcę cię widzieć. Oszukałeś mnie. — Choć starała się panować, w głosie czuć było żal i gniew.
— Powinienem był i ciebie nauczyć rozumu, nie tylko jego. Pamiętasz, co mi mówiłaś? — Marek złapał ją mocno za rękę, przyciągnął do siebie, twarz miał tuż przy jej twarzy. W jego oczach zobaczyła nienawiść.
— Puść, boli — wyszeptała.
— Tyle czasu w ciebie zmarnowałem. Nie, kochanie, nigdzie nie idę. Wyjdziesz za mnie! — Wolna ręką sięgnął do kieszeni i wyjął pierścionek. — Nie zdążyłem ci go dać. — Chciał nałożyć go na jej palec, ale Ewa zaczęła się szarpać. A on ścisnął ją jeszcze mocniej.
— Puść! Nie wyjdę za ciebie! — Łzy spłynęły jej po policzkach.
— Wyjdziesz, jeżeli chcesz, żeby twój marynarz żył.
— Nic mu nie zrobisz. Nie odważysz się.
— A jakże, odważę się…
***
— Wyjeżdżam jutro — powiedział Krzysztof.
Ewę bardzo lubił. Bał się jednak powiedzieć, iż odchodzi. Dopiero zaczynali się spotykać.
— Dokąd?
— Do Gdańska. Dostałem się do akademii morskiej. Przepraszam, iż nie mówiłem. Nie byłem pewien.
— Będziesz dzwonił? — spytała urażona, spuszczając głowę.
— Nie dąsaj się. Co poradzimy? U nas nie ma morza. Ewka, nie chcę, byś czuła się związana. To długie studia, później rejsy, pół roku i więcej… Nie wiesz, jak trudno czekać.
— Nie decyduj za mnie — odparła, unosząc głowę.
— Ewka, ty też pójdziesz na studia. Na uczelni będzie mnóstwo chłopaków…
— No to jedź! — krzyknęła i odwróciła się, odchodząc.
— Ewka! — Krzysztof chciał ją dogonić, ale zrezygnował.
Stał chwilę, po czym powoli ruszył do domu.
Jakże cieszyła się, gdy przyjechał na święta. Chodzili do kina, spacerowali. On opowiadał o mieście, studiach, morzu, a ona słuchała i marzyła, by ją pocałował.
Lecz on tylko musnął jej policzek, zziębnięty od mrozu, i odszedł. Nazajutrz wrócił do akademii.
Tak, chłopaków na uczelni było wielu. Zwracali na nią uwagę, zalecali się. Ale nikogo nie chciała. Krzysztof dzwonił rzadko, pytał po przyjacielsku o studia. Gdy tylko wspomniała, iż tęskni, gwałtownie zmieniał temat.
Wiosną zmarła ciotka ojca. Jej mąż odszedł pięć lat wcześniej. Był partyjnym działaczem, piastował wysokie stanowiska. Dzieci nie mieli. Za życia ciotka nie utrzymywała kontaktów z rodziną. Pewnie bała się, iż będą błagać o pieniądze.
Dlatego ojciec był zaskoczony, gdy okazało się, iż przestronne mieszkanie w centrum miasta ciotka zapisała Ewie. Widziała ją może kilka razy. Najpierw nie wierzył, potem się ucieszył.
— Mieszkanie ogromne, w centrum. choćby remontu nie trzeba. Jak wyjdziesz za mąż, będziecie tam żyć — marzyła matka.
Ewa postanowiła nie mówić nikomu na uczelni o mieszkaniu. Po co wzbudzać zazdrość? Ale się wygadała. Jedni zazdrościli, inni nazwali ją zarozumiałą. A przewodniczący grupy zapytał, czy można tam urządzać imprezy.
Na początku drugiego roku poznała starszego studenta, Marka Kowalskiego. Pewnego dnia usiadł obok niej w stołówce, rozmawiali. Zaczęli się spotykać. Krzysztof był daleko, nie prosił, by czekała. W Gdańsku też były dziewczyny. Czy na pewno nikogo tam nie poznał?
— Kowalski… To nie syn wiceprezydenta miasta? — spytał kiedyś ojciec.
— Nie wiem — wzruszyła ramionami.
— Zapytaj. Chłopak wydaje się porządny, godny kandydat.
Ewa potraktowała to jak żart, ale spytała Marka.
— No tak. Nie mówiłem nikomu. Skąd wiedziałaś?
— Nie ja, ojcieEwa i Krzysztof zamieszkali w nowym mieszkaniu w Gdańsku, gdzie każdego wieczoru patrzyli na morskie fale, przypominające im, iż prawdziwa miłość, wbrew wszystkim burzom, zawsze znajdzie drogę do domu.