Czas na szczęście

polregion.pl 1 tydzień temu

Mówią, iż czekanie na szczęście jest lepsze od samego szczęścia. Bo kiedy na nie czekasz, masz nadzieję, wyobrażasz je sobie – już jesteś szczęśliwy. A moment, gdy je masz, jest tak krótki. Nie zdążyłeś się nim nacieszyć, a już przestaje być szczęściem, staje się codziennością. I znowu zaczynasz czekać…

Marek miał wszystko: mieszkanie w Warszawie, samochód, dobrą pracę z niezłym wynagrodzeniem, a do tego żonę – piękną, trzeba przyznać. Znali się od podstawówki. Pierwsza miłość przerodziła się w rodzinę, mimo wszystkich przeciwności.

Miał też córeczkę, czteroletnią Kasię. Żona nie pracowała, zajmowała się domem i dzieckiem. Kasia, jego słoneczko, euforia i pociecha – Marek uwielbiał ją całym sercem.

Czego więcej można chcieć? Żyj i ciesz się. Ale człowiek jest taki – kiedy ma wszystko, chce jeszcze więcej.

Z żoną zżyli się przez lata, rozumieli się bez słów, czasem wystarczył półuśmiech, a choćby cisza. Namiętności przygasły, relacje stały się stabilne i przewidywalne.

Rano Marek pił mocną kawę, którą żona stawiała na stole po jego prysznicu, wkładał wyprasowaną koszulę, pachnącą świeżością, całował żonę w policzek i jechał do pracy swoją Skodą.

Wieczorem czekała na niego pyszna kolacja. W weekendy jeździli na grillowanie do rodziców pod Płock, zimą zjeżdżali na sankach. Nie, Marek był wdzięczny losowi. Rzadko komu życie układa się tak gładko jak jemu.

A jednak…

Pewnego dnia w biurze pojawiła się nowa pracownica – młoda, świeża, z ciemnymi, lekko skośnymi oczami, jak u sarny. Nazywała się Kinga. Kinga Nowak. Kochanie. Nie imię, a melodia. Może te jej oczy, może to, jak brzmiało jej imię, a może po prostu pragnienie czegoś nowego – cokolwiek to było, Marek nie mógł przestać o niej myśleć. Nagle zrozumiał, iż ona jest tym, na co czekał. Jego serce rozpoznało ją i zabiło szybciej w oczekiwaniu na szczęście.

Ciągle ją spotykał – na korytarzu, przy ekspresie do kawy, na lunchu w stołówce. Zauważył, iż to nie przypadek, iż Kinga też go szuka. I postanowił jej w tym pomóc.

Pewnego ranka, podjeżdżając pod biuro, nie wysiadł od razu. Czekał, aż zobaczy ją, idącą lekkim krokiem. Wyszedł w ostatniej chwili, udając, iż przypadkiem wpadają na siebie przy drzwiach. Otworzył je przed nią z uśmiechem.

W windzie zerkał na nią ukradkiem. Czasem łapał jej szybkie, uważne spojrzenia. Ale nigdy nie byli sami – biuro było duże, winda zawsze pełna.

Aż w końcu trafiła się okazja – jechali tylko we dwoje. Zapytał, czy podoba jej się praca, gadali o pogodzie, o planach na weekend. Kinga odpowiadała, uśmiechając się lekko, z lekkim przekąsem.

Tak minęła jesień, przyszła zima. Przed świętami był firmowy opłatek. Marek wiązał z nim wielkie nadzieje. W końcu nie musiał się spieszyć do domu, mógł wrócić nad ranem, a żona nie pytałaby zbyt wiele.

Cały wieczór nie spuszczał Kingi z oczu. Gdy zaczęły się tańce, jako pierwszy zaprosił ją, wyprzedzając konkurentów. Gdy przyciągnął ją do siebie, serce zabiło mu mocniej, a po ciele przebiegł dreszcz – tak jak w podstawówce, gdy pierwszy raz tańczył na zabawie z Ewą, swoją przyszłą żoną. Kinga patrzyła na niego tymi swoimi sarnimi oczami, a jej wzrok obiecywał mu wszystko.

Rozgrzani tańcem i winem wyszli na korytarz, by zaczerpnąć powietrza. Marek zaproponował ucieczkę z imprezy. Kinga choćby się nie zawahała. Ubrali się i wybiegli na ulicę, śmiejąc się jak dzieci.

Ochroniarz patrzył za nimi z zazdrością. Nikogo nie obchodziło, iż on też chciałby się zabawić. Siedział sam w swojej budce, zagłębiony w krzyżówce.

Tymczasem Marek i Kinga szli przez miasto, gadając o wszystkim. Marek unikał tematu żony, a Kinga udawała, iż to jej nie interesuje.

Z Kingą było lekko i wesoło. „Miałem szczęście, miałem szczęście…” – myślał Marek, idąc przez ubity śnieg.

Zmęczył się już i żałował, iż zostawił samochód w pracy, ale Kinga wciąż nie mówiła: „To mój dom”.

– Przyznaj się, Kinga, mieszkasz poza miastem? – zapytał w końcu.

– Na samym końcu świata, w tych nowych blokach na Bródnie – zaśmiała się. – Też jestem zmęczona. Może wezwiemy taksówkę?

Pod jej blokiem Marek przeciągał pożegnanie. Alkohol już wywietrzał z głowy, a sumienie przypomniało mu, iż jeszcze zdąży przeczytać Kasi bajkę na dobranoc. Ale sprytna Kinga zaprosiła go na kawę. „Tylko chwilę, odpoczniesz przed drogą” – powiedziała. Marek odprawił taksówkę, uśpiając wyrzuty obietnicą, iż za piętnaście minut wróci do domu.

Do kawy nie doszło. Gdy weszli do jej mieszkania na dziesiątym piętrze, rzucili się sobie w objęcia i ocknęli się dopiero po dwóch godzinach, leżąc w jej łóżku.

Kiedy Marek wstał i podszedł do okna, zobaczył tylko ciemność – ani księżyca, ani gwiazd, ani świateł w oknach. Nic. Odetchnął głęboko. Kinga podeszła do niego. Wydawało mu się, iż są sami na całym świecie, unoszą się nad ziemią pokrytą śniegiem. To uczucie wypełniło go szczęściem. Właśnie tego pragnął od dawna.

Nie chciało mu się wychodzić. Ale lepiej nie dawać żonie powodów do podejrzeń. Wziął prysznic, ubrał się i długo żegnał z Kingą, obiecując, iż rozstanie będzie krótkie, iż nie może już bez niej żyć. Potem wezwał taksówkę i pojechał pod biuro. Impreza dawno się skończyła, okna były ciemne. Wsiadł do samotnej Skody na parkingu i pojechał do domu.

Wszedł do mieszkania o drugiej w nocy. Światło latarni przez okno oświetlało pokój. Żona leżała z zamkniętymi oczami, ale wiedział, iż nie śpi, tylko udaje. On też udawał, iż wierzy. Rozebrał się cicho i wsunął pod kołdrę, uważając, by jej nie dotknąć.

Myślał, iż nie zaśnie po tym, co się stało, ale padł jak kamień. Z żoną nigdy się nie kłócili, nie podnosili głosu. Ściany były cienNastępnego dnia, gdy Kinga zadzwoniła, Marek wyłączył telefon i spokojnie zaczął układać puzzle z Kasią, patrząc przez okno na pierwsze promienie wiosennego słońca.

Idź do oryginalnego materiału