— Nie pojadę! — krzyknęła Jagoda i mocno zatrzasnęła drzwi swojego pokoju.
— Oho, królowa się znalazła! — syknęła Helena Stanisławówna, poprawiając szlafrok. — Żyje na mojej głowie, a jeszcze warunki stawia.
Jagoda miała piętnaście lat. Jej ojciec zginął w wypadku dwa lata wcześniej. Choć rodzice byli rozwiedzeni, mama Jagody — Dobrosława — nie poradziła sobie z żalem: najpierw łzy, potem alkohol, w końcu — pogotowie. Potem cisza. Serce stanęło.
Dziewczynki nie zabrano do domu dziecka. Zabraniła ją ciotka, siostra ojca — Halina Kazimierzówna, surowa, małomówna kobieta z siwym kokiem. To ona przecież objęła nad Jagodą opiekę. Ale po pół roku pozbyła się Jagody jak kozy bez dzwonka: „Jagoda nieposłuszna, słuchać nie chce, żyć z nami nie pragnie, a mąż przeciwny, a u Heleny miejsca aż nadto”.
Tak Jagoda trafiła do domu macochy. Helena Stanisławówna była drugą żoną jej ojca. Tą samą, przez którą kiedyś mama płakała. Poprzednio Jagoda nienawidziła jej z daleka. Teraz musiała mieszkać pod jednym dachem.
— Będziesz jadła? — warknęła Helena, stukając łychą o garnek.
— Nie — sucho odparła dziewczyna.
— No to nie. Tylko chipsów nie szukaj. Nie kupiłam ich.
Dom Heleny był stary, ale przestronny i bardzo przytulny. Ojciec zdążył zrobić remont: kuchnia z meblami kawowego koloru, salę wyklejoną beżową tapetą, choćby kocioł nowy się znalazł. Dom był przytulny, ale Jagodzie ciągle było w nim zimno.
— Pogadajmy szczerze, po prostu — powiedziała pewnego dnia macocha, nie wytrzymując. — Wiesz, ja ciebie nie lubię. I ty mnie nie lubisz. To wzajemne. Ale ojcu dałam słowo: ciebie nie wygonię. Będziesz się uczyć, ja jadło warzyć będę, czysto w domu — żyj sobie, ale tu nie władaj i nie udawaj kazaniańskiej sierotki. Ja też w życiu swoje przeżyłam.
Jagoda zacisnęła pięści, ale milczała.
— Moja matka — rzekła Helena — umarła, gdy miałam siedem lat, ojciec pił. Na trzech robotach harowałam od piętnastu lat. A twój tata, mówię ci, sam za mną łaził. Więc o zło przez niego mnie nie miejmy.
Na tym się ułożyły.
Od słowa do słowa rozmowy stawały się krótsze, spojrzenia ostrzejsze. Nie kłóciły się otwarcie, ale powietrze w domu było ciężkie.
Pewnego razu Jagoda wróciła ze szkoły, ujrzała kartkę na stole i zaniemówiła:
> „Pojechałam do siostry do Krakowa. Wrócę za tydzień. Pieniądze na stole. Kup ziemniaki, gotuj sobie sama. Pamiętaj, kot je według grafiku. H.”
Żadnego „całuję”, „trzymaj się”, „nie tęsknij”. Kot, kartofle i rozkład. Jagodzie choćby przykro się zrobiło.
Wtem pojęła pustkę wokół. Telewizor wyłączony, czajnik zimny, kurz choćby nie zdążył osiąść na parapecie. Po raz pierwszy od tych wszystkich miesięcy zrobiło się jej straszno.
— A jeżeli nie wróci? Co ja wtedy pocznę? — wyszeptała w próżnię.
Weszła do pokoju Heleny, zajrzała do szafy, do szuflady… I odnalazła zdjęcie. Oto mała Hela ze wstążkami. Tu już dziewczyna – w białym fartuchu. A tutaj – z jej ojcem. I z nią, Jagodą, malutką trzylatką na rękach. A uśmiech Heleny był wtedy prawdziwy.
Siedząc na brzegu łóżka Jagoda rozpłakała się jak bóbr. Pomieszało się jej w sercu: żal, gniew i strach.
—
Dnie bez Heleny Stanisławówny płynęły wolno, ale jakoś szczególnie… wolno.
Włączała głośno muzykę, jadła wprost z garnka, wylegiwała się z kotem na kanapie. choćby w tym leniwym luzie pojawiło się dziwne uczucie – iż czegoś jej brakuje. Kogoś.
Czwartego dnia znudziło jej się. Piątego – zrobiło się niespokojnie. Szóstego dnia Helena już wróciła.
Jagoda siedziała przy kuchennym stole nad lekcjami, gdy zatrzasnęły się drzwi wejściowe.
— Twój kot oszalał — krzyknęła Helena z progu. — Miauczy jak na operze. W ogóle go żywiłaś?
— Tak, według grafiku — burknęła Jagoda, wstając.
Spojrzała na macochę i skamieniała. Wyglądała na zmęczoną. Torby ciężkie, twarz blada, a w rękach… koperta.
— Patrz, co ci przywiozłam — rzekła niespodzianie łagod
—Nie pojadę! — krzyknęła Alina, zatrzaskując z hukiem drzwi swego pokoju. Halina Witosławska poprawiła szlafrok i mruknęła pod nosem: —O, wyżyła się królewna! Żyje na mojej głowie, a jeszcze dyktuje warunki.
Alina miała wtedy lat piętnaście. Jej ojciec zginął w wypadku dwa lata wcześniej. Choć rodzice byli rozwiedzeni, jej matka, Inga, nie poradziła sobie z bólem: najpierw płacz, potem butelka, w końcu karetka. A potem – cisza. Serce stanęło.
Dziewczynki nie zabrano do domu dziecka. Zabrala ją ciotka, siostra ojca – Hanna, kobieta surowa i małomówna, z siwym kokiem. To ona objęła nad nią opiekę. ale po pół roku pozbyła się Aliny jak kuli u nogi: „Alina jest nie do prowadzenia, nie słucha, u nas żyć nie chce, a mąż jest przeciwny. U Haliny miejsca dość”.
Tak Alina trafiła pod dach macochy. Halina była drugą żoną jej ojca. Tą, przez którą matka kiedyś tak płakała. Wcześniej Alina nienawidziła jej z daleka. Teraz musiały mieszkać pod jednym dachem.
—Jeść będziesz? — warknęła Halina, stukając łyżką o garnek.
—Nie — odparła dziewczyna sucho.
—I dobrze. Tylko chipsów szukaj po domu daremnie. Nie kupowałam.
Dom Haliny był stary, ale przestronny i zadbany. Ojciec zdążył z remontem: kuchnia z kawowymi meblami, salon w beżowej tapecie, choćby kocioł nowy zamontował. Choć dom był ciepły, Alinie zawsze było w nim chłodno.
—Pogadajmy szczerze — powiedziała pewnego dnia macocha, tracąc cierpliwość. — Wiesz, iż cię nie kocham. Ty mnie też nie. Wzajemność. Ale dałam słowo ojcu: nie wyrzucę cię. Ty będziesz się uczyć, ja gotować, w domu czysto. Żyj, ale nie rozkazuj i nie udawaj sierotki marysi. Ja też w życiu dużo przełknęłam.
Alina zacisnęła pięści, ale milczała.
—Moja matka — ciągnęła Halina — zmarła, jak miałam siedem lat. Ojciec pił. Od piętnastu lat harowałam na trzech posadach. A twój tata, niech ci będzie wiadomo, sam za mną latał. Więc nie miej do mnie pretensji o niego.
Na tym sprawa się skończyła.
Z dnia na dzień rozmowy stawały się krótsze, spojrzenia ostrzejsze. Nie kłóciły się jawnie, ale w domu dało się kroić napięcie.
Pewnego dnia Alina wróciła ze szkoły. Na stole zobaczyła kartkę i oniemiała:
> „Jadę do siostry do Poznania. Wrócę za tydzień. Pieniądze na stole. Kup ziemniaki, gotuj sobie. Pamiętaj o karmieniu Mruczka. H.”
Żadnego „całuję”, „bądź ostrożna”, „nie nudź się”. Tylko kot, ziemniaki i harmonogram. Alinie zrobiło się choćby przykro.
Zrozumiała nagle, jak pusto jest dokoła. Telewizor wyłączony, czajnik zimny, kurz choćby nie zdążył się osadzić. Po raz pierwszy od dawna poczuła strach.
—A jeżeli nie wróci? Co ja wtedy pocznę? — szepnęła w pustkę.
Alina weszła do pokoju Haliny, zajrzała do szafy, do szuflady… Znalazła zdjęcie. Oto mała Halinka z warkoczami. Potem jako młodziutka dziewczyna — w białym fartuchu. A tu — z jej ojcem. I z nią, Alinką, maleństwem na rękach. Uśmiech Haliny był wtedy prawdziwy.
Usiadła na skraju łóżka i rozpłakała się. Ból, uraza i strach zmieszały się w jej sercu.
—
Dni bez Haliny płynęły wolno, ale jakoś… swobodnie.
Alina puszczała muzykę, jadła prosto z garnka, wylegiwała się z Mruczkiem na kanapie. choćby w tej leniwej niezależności pojawiło się dziwne uczucie — iż czegoś jej brak. Albo kogoś.
Czwartego dnia zrobiło jej się nudno. Piątego — nieswojo. Szóstego — Halina wróciła.
Alina siedziała w kuchni nad książkami, gdy zatrzasnęły się drzwi.
—Ten twój kot całkiem zwariował — krzyknęła Halina z progu. — Miauczy, jakby śpiewał w operze. Nakarmiłaś go w ogóle?
—Tak, według harmonogramu — burknęła Alina, wstając.
Spojrzawszy na macochę, zastygła. Ta wyglądała na zmęczoną. Torby ciężkie, twarz blada, a w dłoniach… koperta.
—Patrz, co ci przywiozłam — powiedziała Halina niespodziewanie łagodnie, podając kopertę. — Coś o twojej matce.
Alinę ogarnął niepokój:
—O mamach?
—Twoja mama miała siostrę. Wyszła za Łotysza, wyjechała. Sama ciebie szukała, ale… W Poznaniu się spotkałyśmy. Zostawiła ci list i fotografię. Mówi, iż jak zechcesz — napisz do niej.
Palce zadrżały Alinie. Rozdarła kopertę. Było tam zdjęcie — kobieta nieco podobna do mamy, z mężem i córeczką. Na odw
Na odwrocie równym, starannym pismem stało napisane: „Alinko, kochana, nie wiedziałyśmy o waszej doli – przyjedź, czekam”, a Halina odwróciła wzrok, ukrywając łzę, która spłynęła po zmęczonej twarzy, gdy dziewczyna wyznała cicho: „Zostaję tutaj, z tobą, bo tu jest mój dom”.