Paweł Andrzejewicz choćby nie podejrzewał, iż starość powita go za kratami obcego progu, pod czujnym okiem pielęgniarek, wśród tych, których porzuciły własne dzieci. Zawsze wierzył, iż zasługuje na więcej – szacunek, ciepło, spokój. W końcu całe życie ciężko pracował, utrzymywał rodzinę, budował codzienność wokół swej jedynej euforii – żony Haliny i córki Kingi.
Z Haliną przeżyli trzydzieści lat w zgodzie i miłości. Po jej śmierci cztery lata temu w domu zapanowała pustka i chłód. Jedyną pociechą pozostała Kinga i mała wnuczka Zosia. Pomagał, jak mógł – opiekował się dziewczynką, przekazywał emeryturę na zakupy, zostawał z nią, gdy córka z mężem szli do kina lub do pracy. Aż nagle wszystko się zmieniło.
Kinga zaczęła krzywo patrzeć, gdy ojciec za długo przebywał w kuchni. Denerwował ją jego kaszel. „Tato, ty już swoje przeżyłeś, daj innym żyć!” – brzmiało coraz częściej. Potem zaczęły się rozmowy o „domu z doskonałą opieką”, „przytulnym pensjonacie z lekarzami i telewizorem”. Paweł próbował się opierać.
— Kinga, to moje mieszkanie. jeżeli ci ciasno – wyprowadź się do teściowej. Mieszka sama w trzypokojowym.
— Wiesz dobrze, iż jesteśmy z nią na wojennej ścieżce. I w ogóle, nie zaczynaj! — warknęła córka.
— Chcesz po prostu przejąć mieszkanie. Lepiej byś sama na nie zapracowała, zamiast wyrzucać ojca!
Po tej rozmowie nazwała go „egoistą”, groziła, iż „i tak znajdzie sposób”. Po tygodniu sam spakował rzeczy. Nie dlatego, iż chciał. Dlatego, iż nie mógł znieść bycia ciężarem we własnym domu. Wyszedł w milczeniu. Kinga promieniała. Niemal na rękach wyniosła jego rzeczy.
W pensjonacie dostał mały pokój z oknem i starym telewizorem. Paweł spędzał dni na dziedzińcu, pod gołym niebem, wśród innych porzuconych.
— Dzieci was tu zostawiły? — spytała pewnego dnia sąsiadka z ławki.
— Tak, córka uznała, iż zawadzam — odparł, powstrzymując łzy.
— U mnie podobnie. Syn wybrał żonę. Wyrzucił mnie za drzwi. Jestem Wanda.
— A ja Paweł. Miło mi.
Zaprzyjaźnili się. Łatwiej było znosić ból, gdy obok był ktoś, kto rozumiał. Minął rok. Córka nie zadzwoniła ani razu. Nie przyjechała. Nie napisała.
Pewnego dnia Paweł siedział z książką, gdy usłyszał znajomy głos.
— Panie Pawle? Nie spodziewałam się pana tu spotkać — zdziwiła się jego dawna sąsiadka Ewa, pielęgniaczka, która przyjechała na kontrolę pensjonariuszy.
— No cóż. Już rok tu jestem. Jak widać, stałem się zbędny. Ani słowa, ani znaku życia.
— Dziwne… Kinga mówiła, iż kupił pan domek na wsi, wyjechał na odpoczynek.
— Wolałbym wyjechać… Niż gnić tu, za tym płotem.
Ewa pokręciła głową. Ale po wizycie wróciła. Rozmowa nie dawała jej spokoju. Po dwóch tygodniach znów przyjechała – z propozycją:
— Panie Pawle, dom mojej matki na wsi stoi pusty. Odeszła niedawno, gospodarstwo sprzedane. Dom solidny, ciepły, las i rzeka blisko. jeżeli pan chce – proszę tam zamieszkać. Nie mam zamiaru go sprzedawać, a szkoda, by niszczał.
Paweł milczał, a potem rozpłakał się. Obcy człowiek ofiarował to, na co własna córka machnęła ręką.
— Czy mógłbym jeszcze o coś prosić? Jest tu kobieta… Wanda. Też nikomu niepotrzebna. Chciałbym, żebyśmy pojechali razem.
— Oczywiście — uśmiechnęła się Ewa. — jeżeli się zgodzi – nie ma problemu.
Paweł podbiegł do Wandy:
— Pakuj się! Jedziemy! Dom na wsi, świeże powietrze, wolność. Będzie nam tam dobrze. Po co nam to wszystko?
— Jedźmy! Do nowego życia!
Spakowali torby, kupili prowiant i ruszyli. Ewa zawiozła ich sama, nie chciała, by tłukli się autobusem. Paweł ściskał sąsiadkę, nie wiedząc, jak wyrazić wdzięczność. Tylko poprosił: „Tylko niech pani nie mówi Kingi. Nie chcę choćby o niej słyszeć”.
Ewa uśmiechnęła się i skinęła głową. Nie zrobiła nic wielkiego. Po prostu postąpiła po ludzku. A to dziś już jest wyczyn.