Córka poprosiła mnie, bym zamieszkała u nich na tydzień i zajęła się wnukiem. Nie wiedziałam, iż wezmę ze sobą miotłę i fartuch na miesiące.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Córka poprosiła mnie, żebym zamieszkała u nich na tydzień i zajęła się wnuczkiem. Nie wiedziałam, iż razem ze mną przywiozę też mopa, fartuch i całą resztę na długie miesiące.

Kiedy Zosia zadzwoniła i poprosiła, żebym przyjechała na tydzień, choćby się nie zastanawiałam. Szykowała się do ważnych egzaminów, a dwuletni Jasiek potrzebował opieki. Wszystkie koleżanki kręciły przy skroniach: „Bożena, ty zawsze musisz być tą najfajniejszą? Raz powiesz »tak«, a potem już cię nie odczepią”. Ale nie potrafiłam odmówić. To moja córka. To mój wnuk.

Przyjechałam do ich małej kawalerki na Włochach w Warszawie z jedną walizką i szczerymi chęciami pomocy. Ale bardzo gwałtownie zrozumiałam, iż potrzebują mnie nie tylko jako babci, ale też jako sprzątaczki, kucharki, praczki, a wisienką na torcie – darmowej niani na pełen etat.

Zięć pracował od rana do nocy, Zosia od świtu do zmierzchu przy laptopie – uczyła się. A cały dom spadł na moje barki: gotowanie, sprzątanie, pralka, a zmywarka, która notabene nie działa, więc naczynia trzeba myć manualnie.

No dobra. Postanowiłam, iż wytrzymam. To tylko tydzień. Jeden. Tydzień.

Ale tydzień przeciągnął się do dwóch, potem trzech. Aż w końcu minął cały miesiąc. Córka zdała egzaminy, ale od razu zaczęła rozsyłać CV. Szukała pracy. Nie wyjeżdżałam – no bo jak? Jasiek przecież mały, beze mnie ani rusz.

Nikt mnie nie prosił, żebym została. Ale też nikt nie puścił. Po prostu jakoś tak samo wyszło: widzę, iż jestem potrzebna – więc zostaję. Tylko iż z każdym dniem coraz częściej łapię na sobie te jakieś dziwne spojrzenia. Najpierw – bo zupa nie taka. Potem – bo koszula zięcia powieszona nie tam, gdzie trzeba. A na końcu stwierdzili, iż „przeszkadzam”.

W ich domu stałam się trochę jak cień. Pomagam, robię wszystko, ale czuję się tam obco. I nikt nie powie: „Mamo, dziękuję”. Nikt nie rzuci wprost: „Mamo, może wracaj do siebie”. Nie. Tylko te krzywe uśmieszki i westchnienia. A ja przecież liczyłam, iż kiedy zobaczą, ile dla nich robię, to choć raz podziękują. Albo przynajmniej przytulą. Albo zaparzą herbatę liściastą, a nie z torebki.

Nie przyszło mi choćby do głowy, iż moja miłość i pomoc zamienią się w takie niewidzialne więzienie.

Mieszkam w swoim kawalerku na Mokotowie. Czystym, przytulnym, cichym. Tam jest wszystko moje. Tam czeka na mnie drutowanie, stare książki i parapet z fiołkami. A ja jestem tutaj. Codziennie wstaję o szóstej, żeby zrobić śniadanie, potem Jasiek – nakarmić, przewinąć, na spacer. W dzień – obiad, pranie, podłogi. Wieczorem – kolacja. A w nocy leżę na kanapie w pokoju dziecięcym i myślę: czy tak już będzie zawsze?

Ale ja jestem matką. I babcią. I nie odejdę. Czekam. Czekam, aż Zosia pewnego dnia powie: „Mamo, jesteśmy ci tak wdzięczni”. Albo chociaż: „Mamo, odpocznij, widzę, iż jesteś zmęczona”. Może zięć się uśmiechnie i rzuci: „Bez pani byśmy sobie nie poradzili”.

Na razie cisza.

Może jeszcze nie zrozumieli. Może młodzi potrzebują więcej czasu, żeby pojąć, ile warta jest matczyna ofiara. I tak, czasem mam wrażenie, iż traktują mnie jak coś oczywistego. Jak zasób, a nie człowieka.

Ale ja wciąż wierzę. Wierzę, iż moja miłość, cierpliwość i troska nie są na darmo. Że to nie zostanie zapomniane. Nie chcę, żeby moja dobroć stała się ciężkim kamieniem winy, który będą potem dźwigać. Chcę, żeby była podporą, przykładem. Żeby moja córka, gdy sama się zestarzeje, zrozumiała, jak ważne jest nie tylko brać, ale i doceniać.

Może jeszcze nie są gotowi. Poczekam. Jestem matką. A my, matki, mamy w sercu nieskończone zapasy wiary – choćby gdy boli.

Idź do oryginalnego materiału