Ola z Oleska była prawdziwą pięknością. Choć przyszła na świat późno, gdy matka miała już prawie czterdzieści lat. Wcześniej Ola owdowiała i została sama, bo dzieci z mężem nie dane im było mieć.
Pewnego razu pojechała do kuzynki do Poznania, spędziła tam dwa tygodnie, a po powrocie – po dziewięciu miesiącach – urodziła córeczkę, Zosię.
Sąsiadki we wsi oczywiście szeptały, ale Ola nikomu nie zdradziła, kto jest ojcem dziewczynki i dlaczego się nie pojawia. choćby najbliższa przyjaciółka nie wydobyła z niej tej tajemnicy. Zosia zaś rosła, budząc zachwyt – śliczna, jasnooka, zdrowa.
A Ola! Jakże nad nią czuwała! Ubierała ją jak lalkę, uczyła rozumu, przyzwyczajała do pomagania w domu. Zosia wyrosła na wysoką, zgrabną i uśmiechniętą kobietę. Po szkole skończyła kursy w powiecie i wróciła do rodzinnej wsi, by pracować jako księgowa w drobiarni.
I od razu poznała Jacka. Był nowy we wsi – przyjechał jako agronom. Wykształcony, nie to co miejscowi chłopi. Spodobali się sobie. Jacek po miesiącu wyznał miłość i ożenił się z Zosią. Mieli dwadzieścia jeden i dwadzieścia pięć lat. Wesele wyprawili na całą wieś.
Ale po ślubie zaczął znikać – na dzień, dwa, a potem wracał. Pewnego letniego wieczoru siedzieli z Zosią w altance, pili herbatę. Nagle pod dom podjechało auto, a z niego wysiadła kobieta z chłopcem.
„Oto twój tata, przyjmij nas na wakacje” – powiedziała. Okazało się, iż to jego pierwsza żona, o której nigdy Zosi nie wspominał. Do syna jeździł regularnie. Zosia nie wybaczyła zdrady, spakowała rzeczy i wróciła do matki.
Ola wypłakała morze łez, a córka wyrzucała: „Nie można tak po prostu zostawić męża! No i co z tego, iż wcześniej miał rodzinę? Teraz kocha ciebie. Przyjmij chłopca, to tylko na wakacje.”
Ale Zosia nie ustąpiła i rozwiodła się z Jackiem. Młoda i uparta. Spakowała się i wyjechała do miasta szukać szczęścia. Do matki wpadała często, ale pochwalić się nie miała czym – ani stałej pracy, ani mieszkania, ani męża.
Gdy skończyła dwadzieścia osiem lat, Ola rozchorowała się, schła w oczach. Zosia rzuciła wszystko i wróciła do matki. Jacek już się ożenił – miał dwoje dzieci, a nowa żona drżała, iż Zosia zacznie mu „podbijać bębenka”. „Patrzcie, jaka wystrojona z miasta przyjechała!”
Ale Zosia na nikogo nie patrzyła. Ani kroku poza podwórko. Całą siebie oddała matce, pilnowała jej, dbała, jak tylko umiała.
Całe dwa lata dźwigała ten ciężar, choć lekarze dawali Oli nie więcej niż rok. I tak odeszła…
Zosia nie wróciła już do miasta – nie znalazła tam miejsca w tym wirze życia. A żona Jacka wciąż się niepokoiła. On sam stał się ponury, surowszy. Na stypie po Oli pomagał jak mógł. Zosia była wdzięczna, ale nie zwracała na niego uwagi.
A piękna? Jak była, tak została. Nikt by jej nie dał trzydziestu lat! Prawdziwa krasawica. A u Jacka już siwizna na skroniach przebłyskiwała.
I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Cała wieś znowu zawrzała! Syn Kowalskich, Krzysztof, wrócił z wojska. Dwudziestoletni przystojniak sięgający wzrostem sufitu. Barki szerokie, ręce i nogi umięśnione.
Dziewczyny we wsi od razu straciły dla niego głowę i tylko czekały, na którą spojrzy. Ale Krzysiek na nikogo nie patrzył. Aż pewnego dnia poszedł nad rzekę, a tam Zosia się kąpie, płynie w słońcu, włosy jak u rusałki, kołyszą się na wodzie.
Chłopak zobaczył tę urodę i serce mu zabiło mocniej! Siedział na brzegu, czekał, aż wyjdzie. A potem sam skoczył do wody i wyniósł Zosię na rękach.
Ona się śmieje, wyrywa, a on nie puszcza. Zakochał się w swojej rusałce od pierwszego wejrzenia. Tak mocno, iż od razu oświadczył się. Nie minęły dwa tygodnie od ich spotkania.
Ojciec protestował, matka płakała: „Co ty wyrabiasz?! Ona starsza, już była zamężna, w mieście się wyszalała. A ty jeszcze chłopaczyna, co ty jej dasz? Opamiętaj się, głupcze!”
We wsi zawrzało. Na Zosię patrzono krzywo. A ona? Spędziła z Krzysiem dwa wieczory, siedzieli nad rzeką do zachodu słońca. A to, iż ją pokochał – czy sercu można rozkazywać?
Przyszli do niej rodzice Krzysia i błagali, by zostawiła ich syna w spokoju. Nie jest mu równa. Zosia spakowała się i znów wyjechała do miasta. Nie będzie miała szczęścia we wsi – tu Krzyś z miłością, tam sąsiedzi z osądem…
Minęło siedem lat.
Życie w mieście też jej się nie ułożyło. Pracowała w sklepie, wynajmowała pokój. Potem poznała porządnego mężczyznę, wyszła za mąż, urodziła syna.
Mąż okazał się dobrym człowiekiem, zarabiał dobrze, mieszkali w przestronnym mieszkaniu. Wychowywali chłopca. Mąż często mówił, iż trzeba pojechać na wieś i załatwić sprawy z domem.
Ale Zosia nie miała na to ochoty. choćby gdy jechała na cmentarz do matki, omijała wieś szerokim łukiem.
Złe wspomnienia zostawiło tam to trudne czasu – śmierć matki, osądy sąsiadów. Dom oczywiście trzeba było sprawdzić. Ile lat stał zamknięty? Ale zanim zdążyli, mąż zachorował…
Zosia została wdową w pięćdziesiątym roku życia. Tyle troski – syn piętnastoletni, jeszcze go wychowywać. A dom na wsi też spędzał sen z powiek. Trzeba by sprzedać, i koniec. Może któryś z miejscowych kupi?
Latem wybrali się z synem do wsi. Postawić świeczkę na grobie matki, posprzątać… i pokazać się ludziom.
Zosia piękna, w czarnej sukience z białymi koralami, w kapeluszu. Obok wysoki syn. Idą przez wieś, a ludzie wychodzą zza płotów. Wita się ze wszystkimi, choć nie każdego rozpoznaje.
Dom przez te lata zniszczał – okiennice krzywe, ganek nadwyrężony. Ale w sumie jeszcze solidny.
W dzień zajrzeli sąsiedzi, wypytali, jak tam życie. Zosia opowiedziała oKiedy zebrali się do wyjazdu, na progu stanął Krzyś, już dojrzały mężczyzna, z bukietem polnych kwiatów w ręku i powiedział, iż czekał na nią przez te wszystkie lata, bo prawdziwa miłość nie zna upływu czasu.