Weszli do nowoczesnej oszklonej windy chyłkiem, miało się wrażenie, iż wręcz skradają się. Na pierwszy rzut oka widać było brak obycia. On około trzydziestki, mocno wytatuowany, ona nieco młodsza – też pokryta tatuażami. On odziany był w t-shirt z ogromnym napisem na piersi „Dolce&Gabbana”. Facet zadbał, by każdy, choćby ociemniały, mógł zarejestrować, iż on nie ubiera się w „Biedronce”. Strój uzupełniały bejsbolówka typu „Rapper” z równie bijącym w oczy logo D&G, sportowe workowate portki do połowy łydki z dużą ilością kieszeni oraz klapki z napisem na pasku „Calvin”. Ona również zadbała, by producent jej ubioru był widoczny przynajmniej na milę. Jej t-shirt opatrzony był na piersi napisem „Balmain Paris”, na stopach miała sandałki od „Gucciego”, a długość rzęs tej młodej kobiety można było ocenić na mniej więcej pół metra. Rzecz działa się w 4-gwiazdowym hotelu w Alicante, na hiszpańskim wybrzeżu Costa Blanca, gdzie wpadłem na kilka dni. Ruszyliśmy śniadać do hotelowej restauracji. Wziąłem sobie podwójną kawę, jajecznicę z bagietką, dwa croissanty z czekoladą i banana. Para przez dobrych kilka minut skradała się tym swoim charakterystycznym dla plebejuszy kaczym chodem zaglądając tu i ówdzie. W końcu wybrali pokarmy i zasiedli do jedzenia. W ogóle ze sobą nie rozmawiali. Ona podeszła do ekspresu z kawą, ale jakoś jej nie szło. Po spożyciu śniadania wstali, wyjęli komórki i zaczęli fotografować dania w bufecie. Tego było mi za wiele, zerwałem się z fotela i uciekłem.