Noście, cóż myślicie? Przyjechali krewni mojej teściowej, Tamary Stanisławówny, na dwa tygodnie przed Wielkanocą i, jak się zdaje, nie zamierzają się zbierać.
Ja, Halina, już nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Ci goście to istny prezent, a wygląda na to, iż postanowili zamienić nasz dom w swoją prywatną kwaterę. A Tamara Stanisławówna zamiast ich powstrzymać, tylko przytakuje i częstuje ich pierogami. Nie wspomnę już o moim mężu, Jakubie, który udaje, iż to w ogóle nie jego zmartwienie. Więc postanowiłam wam opowiedzieć, bo sama jestem ciekawa, czyja wytrzymałość pęknie pierwsza – moja czy ich.
Zaczęło się od tego, iż pewnego ranka obudził mnie hałas w kuchni. Pomyślałam, iż może Jakub postanowił mnie zaskoczyć i gotuje śniadanie? Ach, cóż za złudzenie! Wchodzę, a tam cała delegacja: ciocia Wanda, jej mąż Zenon i ich córka Kinga, wszyscy z jakiegoś dalekiego miasteczka, gdzie, jak wynika z ich opowieści, życie jest nudniejsze niż w naszej spiżarni. Przyjechali „na święta”, ale widocznie uznali, iż Wielkanoc zaczyna się dwa tygodnie wcześniej. Tamara Stanisławówna, promienna jak pisanka, już krzątała się przy kuchni, gotując barszcz. „Halinko, toż to rodzina! – mówi. – Trzeba ich przyjąć po ludzku!” A ja patrzę na te walizki w przedpokoju i już wiem – to na długo.
Ciocia Wanda to kobieta głośna jak syrena. Od progu zaczęła opowiadać, jak u nich w miasteczku wszystko drogie, a u nas „warszawski raj”. I od razu zabrała się za przeglądanie naszego domu. „Oj, Halina, a dlaczego u was firanki takie zakurzone? A co to za plamy na dywanie?” – pyta, a sama zagląda do szafy, jakby sprawdzała, czy dobrze składam bieliznę. Zacięłam zęby i milczałam, ale w środku już wrzeło. Zenon, jej mąż, okazał się zupełnym przeciwieństwem – cichy jak grób. Całymi dniami siedzi w salonie, ogląda telewizję i prosi, żeby „przestawić na kanał z wędkowaniem”. A Kinga, ich dwudziestoletnia córka, żyje w telefonie, ale przy tym zjada połowę naszych zapasów. Pewnego razu weszłam do kuchni, a ona dopija mój ulubiony jogurt. „Oj, myślałam, iż to wspólne!” – mówi. Wspólne, jasne, ale nie dla ciebie, Kingo!
Tamara Stanisławówna zamiast delikatnie zasugerować, iż czas wracać do siebie, tylko dolewa oliwy do ognia. Codziennie gotuje jak na wesele: barszcz, pierogi, kotlety, ciasta. A krewni, rzecz jasna, wniebowzięci. „Tamarko, tyś nasza żywicielka!” – gada ciocia Wanda, a sama żąda dokładki. Próbowałam rozmawiać z teściową, mówiąc, iż może wystarczy ich tak rozpieszczać? Ale ona tylko załamała ręce: „Halina, jak możesz? Toż to rodzina! Przyjeżdżają raz na sto lat!” No tak, i wygląda na to, iż zostaną jeszcze na następne sto.
Jakub, mój mąż, to mistrz neutralności. Mówię mu: „Kubuś, pogadaj z mamą, niech im podpowie, iż czas do domu”. A on: „Halin, no wytrzymaj, toż goście”. Goście?! To u nas już nie dom, tylko schronisko turystyczne! choćby do łazienki chodzę teraz według harmonogramu, bo Kinga godzinami robi tam sobie zdjęcia. A wczoraj ciocia Wanda „pomogła” mi posprzątać i tak wyszorowała moją ulubioną patelnię, iż teraz nic się na niej nie smaży. „Myślałam, iż tak będzie lepiej!” – mówi. Lepiej, oczywiście, dla śmietnika.
Najzabawniejsze, iż już snują plany. Ciocia Wanda oznajmiła, iż chce zostać do majówki, żeby „zobaczyć, jak u was się kiełbaski grilluje”. Zenon marzy o wyprawie na ryby z Jakubem, a Kinga błaga, żeby ją zawieźć do galerii handlowej, bo u nich w miasteczku „nie ma porządnych ciuchów”. Siedzę i myślę: kiedy oni w ogóle wyjadą? I co ważniejsze, jak ja to przetrwam bez zawału?
Zaczynam już układać plany, jak ich wykwaterować. Może powiedzieć, iż zaczynamy remont? Albo iż wyjeżdżamy na wakacje? Ale Tamara Stanisławówna tylko się cieszy z tej inwazji. Wczoraj zaproponowała nawet, żeby urządzić wielkanocne przyjęcie i zaprosić sąsiadów. „Niech wszyscy widzą, jaka u nas zgodna rodzina!” – mówi. Zgodna, oczywiście, tylko ja czuję się już jak obca we własnym domu.
Jedyną moją pociechą jest poczucie humoru. Wieczorem, gdy wszyscy się układają, nalewam sobie herbaty i wyobrażam sobie, iż piszę poradnik pt. „Jak przetrwać najazd krewnych”. Byłyby tam rozdziały o tym, jak chować jedzenie, jak uśmiechać się, gdy chce się krzyczeć, i jak nie udusić teściowej za jej gościnność. A tak na poważnie, wiem, iż to tylko chwilowe. Odjadą, i nasz dom znów będzie nasz. Tymczasem odliczam dni do Wielkanocy i modlę się, żeby ciocia Wanda nie wpadła na pomysł zostania do lata.
Ciekawe, czy ktoś jeszcze ma takich krewnych? I jak sobie z nimi radzicie? Bo ja jestem już na krawędzi, ale nie zamierzam się poddawać. Może do świąt zostanę mistrzem zen. Albo przynajmniej nauczę się chować jogurty tak, żeby Kinga ich nie znalazła.