Cisza za szybą

newskey24.com 1 tydzień temu

Cisza za oknem

Po raz pierwszy od lat jej głos przebił się przez ciszę. Był słaby, niemal obcy, jak echo z dalekiej przeszłości:

— Dzień dobry.

Słowa drżały, jakby bały się naruszyć kruchą równowagę. Należały do innego życia — tego, gdzie poranki rozbrzmiewały dziecięcym śmiechem, klapała pokrywka garnka, a małe rączki ciągnęły ją do okna, by pokazać, jak fasola w starej słoikowej doniczce wyciąga się ku słońcu.

Jadwiga otworzyła oczy w półmroku. Sufit nad nią był szary jak wypłowiałe niebo nad nadmorskim miasteczkiem. W pokoju było ciepło, ale chłodny przeciąg leniwie poruszał brzegiem zasłony — znów zapomniała zamknąć okno. Albo zostawiła je otwarte celowo, jakby czekała, iż z ulicy doleci znajomy głos. Albo kroki. Albo stuknięcie drzwi. Leżała, wpatrując się w sufit, próbując znaleźć w pęknięciach odpowiedź — jak wyrwać się z tej pustki. Głód ukłuł ją w brzuchu. Wstała, nasłuchując — mieszkanie oddychało samotnością, uparcie i cicho, jakby stało się jej częścią wcześniej niż ona sama.

W kuchni wszystko zastygło w czasie. Filiżanka ze śladem po kawie stała na parapecie jak niemy świadek wczorajszego dnia. Na desce leżała połówka gruszki, ściemniała, zapomniana — Jadwiga nie pamiętała, kiedy zaczęła ją kroić, ale pamiętała, jak zastygła, jakby w tej chwili coś w niej pękło. Na lodówce wisiało zdjęcie: chłopiec około sześciu lat, w jaskrawym pirackim przebraniu, uśmiechał się tak, jakby za chwilę miał przemówić, a jego oczy błyszczały jak morze w słońcu.

Nie dotykała tego zdjęcia od ponad dwóch lat. Palce sięgały — i zatrzymywały, jakby bały się zetrzeć jego uśmiech. Zdjęcie trzymał magnes z lokalnej apteki — gorzka ironia. Wtedy jechali sprawdzić jego wzrok: mówił, iż litery w książce „skaczą”. A skończyło się nie szpitalem. Nie diagnozą. Skoczyło się drogą, której nie ma na mapie i której nie da się wyznaczyć w aplikacji.

Przy drzwiach stały jego adidasy. Małe, z wytartymi sznurówkami. Pył osiadł na nich jak cienka warstwa czasu. Dla innych byłyby zapomnianym gratem, dla niej — relikwią. Omijała je, wstrzymując oddech, jakby przypadkowe spojrzenie mogło zniszczyć kruchy spokój jej poranka. Chciała je schować — ale nie mogła. To tylko buty, parę centymetrów materiału i gumy. Ale w nich — cały wszechświat. Jakby ktoś mógł wrócić i zapytać: „Mamo, gdzie moje buty?”. A ona musiała być gotowa — nie dla niego, dla siebie.

Zaparzyła herbatę. Bez cukru, bez miodu — tylko wrzątek z czarną herbatą. Woda smakowała goryczą, jakby wchłonęła jej myśli. Za oknem miasteczko żyło swoim życiem — obojętne jak morze po burzy, gdzie w głębi wciąż jest chaos, a powierzchnia jest spokojna. W niej wszystko zastygło, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu, a tylko rzadkie błyski wspomnień podtrzymywały słabe światło.

Kiedyś uczyła literatury w miejscowej szkole. Kochała Dostojewskiego — nie za tragedię, ale za prawdę. Za umiejętność znajdowania życia w najciemniejszych zakątkach. Za pauzy, w których kryło się wszystko, czego nie da się wypowiedzieć. Po stracie odeszła. Wzięła urlop, ale nie wróciła. Najpierw nie mogła. Potem nie widziała sensu.

Zeszłego lata koleżanka zaprosiła ją do grupy wsparcia. Jadwiga poszła trzy razy. Pamiętała zimną salę z białymi ścianami, zapach taniej kawy z automatu, który zagłuszał wszystko — choćby słaby zapach cudzej wody kolońskiej, choćby jej własne myśli. Pamiętała kobietę w granatowym swetrze, która straciła córkę, mówiącą z wymuszoną miną, jakby przepraszała za swój smutek. I chłopaka w bluzie, który milczał, szarpiąc pasek plecaka, jakby chciał w nim zniknąć. Nikt nie krzyczał, ale powietrze drżało jak cienka folia nad ogniem. Jadwiga wyszła — jej ból wydawał się „niewłaściwy”. Jakby nie zasługiwała na miejsce wśród innych żałobników. Jakby straciła coś, czego nikt poza nią nie widział.

Pisała listy. Nienazwane, schowane w folderze na komputerze o nazwie „Szkice”. Pisała do niego. „Chodziłbyś już do drugiej klasy… Pewnie nienawidziłbyś owsianki. Kłócilibyśmy się rano. Wiązałabym ci buty, gdybyś jeszcze nie umiał. A ty — mój pirat. Mój śmiech w trawie. Moje «mamo, patrz, statek!». Moje…”. Czasem urywała zdanie w pół słowa. Kropka. I cisza. Brak ciągu dalszego, brak poprawek. Tylko oddech przed ekranem i pustka za plecami.

Dziś jej głos zabrzmiał inaczej. Bez rozpaczy, bez żalu — ze zmęczoną, ale twardą decyzją. Jakby coś w środku pękło i przez szczelinę przebił się światło.

Jadwiga nagle zapragnęła wyjść. Przejść się po nadmorskim deptaku. Bez celu. Po prostu oddychać. Ciało, skostniałe od lat bólu, przypomniało sobie, jak się poruszać. Narzuciła płaszcz, wciągnęła buty, zastygła przy drzwiach. Podłoga skrzypiała, zegar tykał jak puls domu. Potem podeszła do lodówki. Zdjęła fotografię. Zabrała magnes. Przeciągnęła palcem po zdjęciu, jakby głaskała jego policzek.

— Chodź, mój pirat. Czas żyć — powiedziała. Głos się nie załamał. Była w nim siła — albo nadzieja, którą niemal zapomniała.

Wyszła, cicho zamykając drzwi. I po raz pierwszy od lat zamknęła okno. Nie ze strachu. Tyko dlatego, iż zrozumiała: teraz już można.

Idź do oryginalnego materiału