Cisza przed burzą

twojacena.pl 9 godzin temu

Cisza przed burzą

W zapomnianej przez Boga wiosce, gdzie zakurzone ulice ciągnęły się wzdłuż bezkresłych pól, powietrze drżało od upału, jak napięta struna przed pękaniem. Piąty dzień bez deszczu zmienił wszystko w suchą, popękaną pustynię. Asfalt oddychał gorącem niczym rozżarzony węgiel, a cisza była tak gęsta, iż zdawało się, iż da się ją przeciąć nożem. Wszystko drażniło do mdłości: skrzypienie okiennic, zapach spalonego oleju z sąsiedniej kuchni, brzęk łyżki upadającej na podłogę. choćby mucha uderzająca w szybę brzmiała jak alarm, jakby przeczuwała burzę, o której ludzie jeszcze nie wiedzieli.

Halina obudziła się w środku nocy z uczuciem, iż ktoś stoi obok. Nie wzrok, ale ciężka, niemal namacalna obecność, jakby cień czaiła się w kącie pokoju. Leżała nieruchomo, wsłuchując się w ciszę swojego małego mieszkania. Duchawo. Okien nie otwierała — w tej wiosce noc nie przynosiła ochłody, ale lęk — szczekawice psów, pijackie rozmowy i zapach tanich papierosów. Powietrze było ciężkie, jak w opuściłej stodole. Ciało płonęło od środka, jakby wysypła je nie żar, ale coś niewidzialnego, co zbierało się latami, niby kurz w kątach.

W kuchni zaczął kapać kran. Halina uniosła się, nasłuchując. Krop. Cisza. Znów krop. Wstała, przeszła boso, omijając skrzypiące deski podłogi, jakby bała się kogoś obudzić, choć wiedziała: w mieszkaniu jest sama. Na podłodze leżał rozbity kubek. Odłamki ostre jak świeże cięcie. Obok — kałuża wody, nie krople, ale cała, jakby ktoś wylał szklankę. Okrągła, spokojna, obca. Halina zastygła. Mieszkała sama. Zawsze mieszkała sama. Ale w tej chwili jej pewność pękła.

Zgasiła światło i wróciła do sypialni. Sen nie przychodził. Koc lepił się do skóry, poduszka zdawała się rozgrzanym kamieniem. Halina przewracała się, próbując złapać nieistniejący przeciąg. W środku zagnieździło się coś — nie głos, nie postać, ale cień. Jakby ktoś milczał obok, a to milczenie było głośniejsze niż jakiekolwiek słowa. Nie przerażało, ale wyczerpywało, jak cienka rysa powoli rozchodząca się po szybie.

Rankiem gotowała zupę. Postawiła garnek, by ostygł, wzięła ścierkę, przetarła kuchenkę — nie dlatego, iż była brudna, ale by zająć ręce. Usiadła przy oknie, wyjęła stary zeszyt. Zniszczony, w kratkę, z tłustą plamą na okładce i pozaginanymi rogami. W środku — listy zakupów, urywki wierszy z młodości, notatki, przepisy, marzenia. Był choćby rysunek — czajnik z kłębami pary, naszkicowany drżącą ręką jakieś dziesięć lat temu. Tego dnia otworzyła czystą stronę i napisała: „Nikt nie przychodzi. Nikt nie pyta. Ale ja wciąż tu jestem.”

Potem przekreśliła to. Powoli, jakby wymazywała cząstkę siebie. Atrament się rozmazał, papier pod palcami wydawał się szorstki, jakby stawiał opór.

Długo siedziała. Słuchała, jak warczy stara lodówka, jak trzaska drzwi w klatce schodowej. Ktoś przyszedł. Nie do niej. Znów obok. Kroki na schodach brzmiały coraz ciszej z każdym rokiem. Świat odchodził, nie oglądając się za siebie.

Halina przeszła do pokoju, usiadła na skraju łóżka, poprawiła kołdrę mężowi, Stanisławowi. Nie obudził się. Oddychał ciężko, nierówno, ale znajomo. Położyła mu dłoń na ramieniu. Nie odsunął się. Znaczy, jeszcze czuje. Znaczy, jeszcze żyje. I ona jest przy nim. I póki trwa to „razem” — jest też sens.

Halina położyła się obok. Nie po to, by spać. By być bliżej. Po prostu leżeć i oddychać w rytm. Choć przez chwilę. Choć ten wieczór. Choć ta krucha cisza we dwoje.

Po kilku dniach zebrała się, by zadzwonić do córki. Długo krążyła po kuchni, przekładała naczynia, wycierała już czystą zlew, patrzyła na telefon jak na bombę. Wybrała numer drżącymi palcami, bojąc się usłyszeć chłód, pośpiech, obojętność.

— Mamo? Co się stało?

— Nic. Tylko chciałam usłyszeć twój głos.

— Mamo, mam pełno roboty. Oddzwonię, dobra?

— Jasne, córeczko. Jasne.

Serce się ścisnęło, ale głos Haliny brzmiał spokojnie. Po rozmowie usiadła, zakryła twarz dłońmi, wstała i nastawiła czajnik, jakby to mogło zagłuszyć pustkę.

Ale córka oddzwoniła. Po trzech godzinach. Bez wstępów.

— Mamo, jak tam?

I Halina rozpłakała się. Nie z bólu. Z tego, iż ktoś zapytał. Po prostu zapytał. I wtedy stało się jasne, jak bardzo brakowało jej tych słów. Prostego „Jak tam?”

Tydzień później w domu pojawił się kotek. Przyniosła go wnuczka. Maleńki, drżący, z wielkimi uszami i oczami pełnymi zdumienia.

— Babciu, to dla ciebie. Żebyś się nie nudziła. On się boi, a tobie samotnie. Będziecie do siebie pasować.

Halina wzięła kotka ostrożnie, jak delikatną wazę. I nagle w piersi rozlało się ciepło, jakby ktoś rozsupłał stary, zaciśnięty węzeł.

Kotek był rudy, z długimi, nieporadnymi łapami i śmieszną mordką, jakby ciągle był zaskoczony światem. Pierwszą noc spędził pod krzesłem, a rano już spał na jej narzucie, zwinięty u jej stóp. Nazwali go Morelką. Nie ważne, iż to kocur. Po prostu — Morelka. Bo ciepła, miękka i zawsze blisko. Mruczał tak głośno, iż zdawało się, iż chce wypełnić całą ciszę w domu, a w tym dźwięku było coś żywego, prawdziwego.

Teraz Halina znów mówi rano. Najpierw do Moreli — pyta, jak spała, przypomina o miseczce przy oknie. Potem do Stanisława — czyta mu wiadomości, gdera, iż znowu porozrzucał rzeczy. Potem do siebie — już nie szeptem, ale na głos. Jakby sprawdzała, czy wciąż ma głos. A potem — do tych, którzy jednak przychodzą. I pytają. Czasem do sąsiadki. Czasem do listonosza. Czasem do cNad domem zebrały się ciężkie chmury, ale tym razem Halina nie czuła lęku, bo wiedziała, iż choćby w największą burzę nie będzie już sama.

Idź do oryginalnego materiału