Dzisiaj coś mnie ruszyło. Zapisałem to, bo warto pamiętać.
Marcin siedział przy stole, patrząc gdzieś obok Zuzanny. Opowiadała coś żywo, machała rękami, śmiała się, ale on był gdzieś indziej.
— Marcin, w ogóle mnie nie słuchasz. Coś się stało? — zmartwiła się.
— Nie, wszystko w porządku — ocknął się. — Mów dalej.
— Widzę przecież, iż coś jest… — naciskała.
— Powiedz, umiesz gotować zupę? — zapytał nagle.
— Co? Jaką zupę? — zdziwiła się.
— No, zwyczajną. Rosół, pomidorową…
— No tak, oczywiście. A co?
— Chciałbym cię o coś prosić — powiedział poważnie.
…
Przed drzwiami do mieszkania numer piętnaście od dwóch dni stały worki na śmieci. Zauważyłem je wczoraj, omal nie potrącając. Rano dołożył się jeszcze jeden, mały. Nie śmierdziały, ale wyglądało to dziwnie. Blok był nowy, zasiedlony ledwie rok temu.
Wieczorem, gdy wracałem, worki wciąż tam były. Pokręciłem głową i postanowiłem porozmawiać z lokatorami rano.
Następnego dnia było ich trzy. Zmarszczyłem brwi i zadzwoniłem. Raz, drugi.
— Idę, idę… — usłyszałem z wnętrza.
Otworzyła starsza kobieta w okularach i niebieskim swetrze. Uśmiechnęła się, ale od razu speszona próbowała przymknąć drzwi.
— Dzień dobry. To pani worki? Proszę je wynieść. Sprzątaczka nie musi tego robić za panią.
— Myślałam… wnuk obiecał przyjechać. Ciągle zbierałam się… ręce mi nie słuchają — wyjaśniła, pokazując drżące dłonie.
— Ja to wyniosę. Niech się pani nie martwi — wziąłem worki i poszedłem.
…
Wieczorem, gdy wchodziłem do klatki, drzwi do piętnastego delikatnie się uchyliły.
— Dobry wieczór. Proszę… — kobieta podała banknot. — Za śmieci.
— Nie trzeba. Naprawdę.
— Niech pan wejdzie. Stojąc mi ciężko…
Wszedłem do środka. Proste wnętrze, minimum mebli. Pod ścianą kartony: z zupkami chińskimi, puree, mlekiem UHT.
— Dla mnie to nic trudnego. Tylko proszę nie wystawiać na klatkę. Mogę zabierać śmieci o ósmej rano.
— Dziękuję, Marcin. Jestem Jadwiga Stanisławówna. Mam wszystko, co trzeba. Wnuk przywozi raz w miesiącu. Tylko te ręce… czasem aż tęskno za własnym rosołem — próbowała się uśmiechnąć.
…
Wieczorem siedziałem z Zuzanną w kawiarni. Rozpowiadała o sukience, którą przymierzała. Ja milczałem.
— Znowu jesteś gdzieś myślami? — nadąsała się.
— Przepraszam. Po prostu myślę.
— O deserze? Weźmiemy sernik? A może jabłko w karmelu?
— A ty umiesz ugotować zupę? — przerwał nagle.
— To zaproszenie do mnie? Czy chcesz, żebym stała przy garach w twojej koszulce? Może tajską?
— Zwyczajną… Rosół, pomidorową…
— Zamów tu i zanieś swojej babci — rzuciła zirytowana. — Od tego są opiekunki społeczne.
…
Wyszedłem z kawiarni zdezorientowany. Wstąpiłem do sklepu po napój. Nagle usłyszałem, jak dziewczyna wybiera kurczaka.
— To na rosół? — zapytałem.
— Tak. Najlepsza partia. Wygląda jak domowa.
— A co jeszcze trzeba do wywaru?
Rozgadaliśmy się. Nazywała się Kasia. Mieszkała w sąsiednim bloku. Gdy opowiedziałem o staruszce, powiedziała:
— Przyjdź za półtorej godziny. Ugotuję garnek.
…
Zaniosłem zupę Jadwidze Stanisławównie. Potem wróciłem do Kasi.
— Ucieszyła się, jakby nie o zupę chodziło, a o uwagę.
— Bo właśnie o to chodziło — skinęła głową Kasia. — Zupa była tylko pretekstem.
Zatelefonowała Zuzanna. Odrzuciłem połączenie.
— No co, jesz? Zimne będzie.
Uśmiechnąłem się:
— Zupa naprawdę jest ważniejsza.
Dzisiaj zrozumiałem, iż czasem proste rzeczy znaczą najwięcej. Wystarczy odrobina dobroci, by komuś rozjaśnić dzień. I może choćby życie.