Cienie w kuchni
Gdy Krzysztof po raz trzeci znalazł na kuchennym stole kawałek gruszkowego piernika, którego na pewno nie przyniósł, nie poczuł strachu. choćby zdziwienia. Tylko zmęczenie — ciężkie, wsiąknięte w kości. Był zmęczony nieprzespanymi nocami, dojazdami do biura przez przemglone miasto, gdzie przechodnie od dawna nie patrzyli sobie w oczy. Zmęczony pustymi rozmowami, cudzymi opowieściami o wakacjach i gadżetach, uśmiechami, które musiał wymuszać. Ale najbardziej zmęczyła go samotność. Nie odpuszczała ani w zgiełku dworców, ani w głośnej muzyce, ani w serialach puszczanych na okrągło. Była obok. Przy stole. W rogu kanapy. W nieprzeczytanych wiadomościach wiszących w komunikatorze bez odpowiedzi.
Mieszkał sam już prawie trzy lata. Po odejściu Zosi mieszkanie długo trzymało jej zapach — lekki, z nutą lawendy. Teraz pachniało niczym. Pustką, jeżeli to coś ma zapach. Czysta, sterylna cisza. Nie cisza — próżnia, gdzie wszystko było na swoim miejscu, tylko dusza — nie.
Piernik pojawił się pierwszy raz w sobotni poranek. Schludny kawałek na talerzu, jakby dopiero co wyjęty z piekarnika. Krzysztof pomyślał: zmęczenie płata mu figle. Możliwe, iż kupił w piekarni i zapomniał? Drugi raz — we wtorek. Ten sam piernik, jeszcze ciepły, z delikatnym aromatem wanilii. Podejrzewał przyjaciela, Bartka, który miał zapasowy klucz. Bartek jednak był na urlopie, wrzucał zdjęcia znad mazurskich jezior, śmiał się z miejscowych komarów.
Za trzecim razem Krzysztof przekroił piernik. Prosty, z wanilią, lekko karmelizowany na wierzchu. Smakował jak z dzieciństwa, jak ten, który piekła ciocia na wsi: słodki, z dużymi kawałkami gruszek. Nie jadł — tylko patrzył. Był zbyt świeży, jakby ktoś dopiero co go zostawił i wyszedł. Owinął kawałek w folię, schował do lodówki, jak dowód. Sprawdził zamek — nienaruszony. Okna — zamknięte. Klucze — miał on, Bartek i ojciec, który mieszkał na odludziu i na pewno nie jeździł do Poznania z piernikami. Wszystko się zgadzało. Oprócz piernika.
W nocy śniła mu się kuchnia. Nie pomieszczenie — żywe, oddychające. Światło było miękkie, pachniało gruszkami i świeżością, jak po deszczu. Ktoś tam był, niewidzialny, ale bliski. Obudził się o trzeciej nad ranem, poszedł po wodę — i zastygł. W zlewie leżały zwilżone sztućce. Choć kolację jadł kanapkami — bez naczyń. Serce uderzyło, ale nie ze strachu. Z dziwnego poczucia znajomości: to nie był przypadek.
W następnych dniach wszystko stało się… inne. Ledwo zauważalnie. Niewytłumaczalnie. Jego kubek znajdował się na drugim końcu stołu. Koc na kanapie był złożony inaczej — niedbale, ale znajomo. Lustro w przedpokoju lekko się przekręciło. Koszula rzucona do prania wisiała na krześle. Nie było to przerażające. Nie jak w thrillerach. Raczej, jakby ktoś był blisko. Ostrożnie. Prawie czule. Jakby wracał tam, gdzie kiedyś był domem.
Krzysztof zaczął mówić do pustki. Najpierw z ironią, jakby dla żartu, sprawdzając, czy echo odpowie. Potem — poważniej. Jego głos brzmiał dziwnie naturalnie w ciszy. Żartował. Pytał o radę. Jak kiedyś z Zosią, gdy siedziała naprzeciw, ogrzewając dłonie o kubek, i słuchała, nie przerywając. „Też ci się wydaje, iż ostatnio piję więcej herbaty?” albo „Pamiętasz, jak pokłóciliśmy się o zasłony, a potem nie rozmawialiśmy tydzień?”. Czasem zdawało mu się, iż słyszy odpowiedź. Nie słowa — uczucie. Pauzę, w której powietrze stawało się cieplejsze, gęstsze. Jakby ściany nie tylko słyszały, ale rozumiały.
Pewnego dnia nie wytrzymał. Kupił dwie herbaty w kawiarni — jedną dla siebie, drugą tak po prostu, bo inaczej nie umiał. Postawił drugi kubek naprzeciwko. Ostrożnie. Nie z wiary, ale z potrzeby. By przyznać: ktoś tu jest. Choćby tylko trochę. Choćby cieniem.
Tak minęło dziesięć dni. Potem przyszła Zosia.
Otworzyła drzwi swoim kluczem, postawiła plecak przy progu i powiedziała:
— Zapomniałam, jak pachnie twoje mieszkanie.
Stała, lekko przygarbiona, jakby bała się, iż ją wyrzuci. Krzysztof patrzył na nią jak na miraż: znajoma do bólu, ale jakby z innego życia. Słowa utknęły gdzieś w gardle, razem z pytaniami, które zbierały się miesiącami. Nie płakała. On też nie. Usiedli przy stole. Między nimi — cisza pełna niewypowiedzianego.
Podniosła wzrok i zapytała:
— Czułeś, iż byłam blisko?
Skinął głową. Powoli, ledwo zauważalnie, bojąc się, iż ruch ją spłoszy.
— Musiałam wrócić. Choćby tak. Choćby przez zapach. Choćby przez drobiazgi. Tęskniłam nie za tobą — za tym, kim byliśmy.
— Byłaś. Cieniem.
— Cieniem — powtórzyła. — A teraz… odejdę. Naprawdę. Bez śladu. I bez bólu.
Patrzył na nią jak na coś kruchego, ulotnego, ale już nie swojego.
— Jeszcze herbaty? — zapytał.
Uśmiechnęła się — lekko, z tęsknotą w głosie.
— Jeszcze jedną. Dopóki jestem cieniem.
Pili herbatę w kuchni. Jeden wieczór. Jeden zapach. Jedno pożegnanie, które nie bolało. Zostawiło tylko ciepło, jak od starego listu znalezionego w szufladzie.
Odeszła. Krzysztof został sam. Ale cisza nie była już martwa. Miała w sobie oddech — słaby, ale żywy. Pamięć. Kubek.
Sztućce — nie znak samotności, ale ślad, iż ktoś tu był. Coś się zdarzyło. I zostało.
I kawałek piernika, który upiekł sam. Trochę nierówny, przypalony na brzegach, ale własny. Nie taki jak tamten, ale w tym była prawda.
Czasem, żeby odpuścić, trzeba najpierw wpuścić. Nie człowieka — siebie obok niego. Choćby cieniem. Choćby tylko prawie. By zrozumieć: choćby „prawie” — to już coś.