Cień przed szczęściem
W cichym miasteczku u podnóża wzgórz, gdzie o poranku unosiła się mgła, Kasia z przyjaciółkami hucznie świętowała wieczór panieński. Jutro miała zostać żoną swojego narzeczonego, Piotra. Zabawa była w pełni: dźwięk kieliszków, śmiech, muzyka. Nagle do drzwi zapukano. Kasia, poprawiając sukienkę, podeszła otworzyć.
– Dobry wieczór – powiedziała łagodnym, przepraszającym tonem starsza kobieta stojąca na progu. Jej pomarszczona twarz wydawała się mgliście znajoma.
– Dobry – odparła Kasia, a w powietrzu zawisła napięta cisza. Czekała, co powie nieznajoma.
– Przyszłam cię ostrzec: nie wychodź za Piotra – nagle wyrzuciła z siebie gość, a jej oczy wpiły się w Kasię jak rozżarzone węgle.
– Co? Dlaczego? – Kasia patrzyła na staruszkę oszołomiona, nie rozumiejąc, co się dzieje.
—
W przeddzień ślubu przyjaciółki, jak przystało, urządziły Kasi wieczór panieński. Ostatnie lata mieszkała w niewielkim domku na skraju miasteczka, który odziedziczyła po babci. Domek był skromny, ale przytulny, z drewnianą podłogą i oknami, za którymi rosły stare klony. Choć droga do pracy zajmowała godzinę, Kasia nie narzekała. Tu powietrze pachniało piołunem, dojrzałymi gruszkami i poranną rosą. Rankiem szeleściły liście, wieczorem śpiewały świerszcze, a to proste życie napełniało jej duszę spokojem, którego tak brakowało w miejskim zgiełku.
Przyjaciółki proponowały, by wieczór panieński spędzić w modnym klubie czy restauracji, ale Kasia uparła się na swój dom. To nie był tylko wieczór pożegnania z panieństwem – to było pożegnanie z jej azylem, z tym zakątkiem ciszy.
Piotr, jej narzeczony, stanowczo odmawiał życia poza miastem. „Na emeryturze może i będzie mnie ciągnęło do grządek – mawiał – ale teraz nie zamierzam tracić pół dnia na dojazdy. Co dobrego może być w tej głuszy? Nuda aż piszczy!”
Kasia milcząco się zgadzała. Dom zostanie, będzie przyjeżdżać w weekendy. Ale ich spojrzenia na życie często się rozchodziły. Kłócili się o drobiazgi i poważne sprawy: jak wydawać pieniądze, gdzie jeździć na wakacje, jak wychowywać przyszłe dzieci. Piotr zawsze pierwszy godził się, przywoził kwiaty, zabierał do kawiarni, przysięgał miłość. Jego uczucia były gwałtowne i namiętne jak letnia burza.
Czy Kasia kochała? Odrzucała te myśli. Gdy się nad tym zastanawiała, w jej duszy zamiast drżenia pojawiała się pustka – zimna, pochłaniająca wszystko czeluść, która wciągała to, co było jej drogie: stare książki w zniszczonych okładkach, herbatę z miętą w ulubionym kubku z rumiankami, choćby jej kota mruczącego na kolanach. Od tego robiło się strasznie. Oczywiście, to tylko wyobrażenia, ale wydawały się tak realne, iż ciarki biegły po plecach.
Kasia nie kochała Piotra. Ale i tak szła do ołtarza. Był od niej starszy o dziesięć lat, pewny siebie, z sukcesami. „Z nim nie zginiesz” – szeptały przyjaciółki. Kasia kiwała głową, ukrywając wątpliwości. I tak dzień ślubu został wyznaczony. Biała suknia wisiała w szafie, kusząca i przerażająca. Dzisiaj – szampan, truskawki, śmiech przyjaciółek, a jutro – przysięga przed ołtarzem.
Przez wesoły gwar Kasia ledwo dosłyszała pukanie do drzwi. Najpierw pomyślała, iż się jej zdawało, ale pukanie się powtórzyło. Nie spodziewały się już gości. Pospieszyła do drzwi.
– Dobry wieczór – powiedziała starsza kobieta. Przypominała emerytowaną nauczycielkę: siwe włosy spięte w koczek, ciemny sweter na bluzce, długa spódnica, znoszone pantofle. Ale jej oczy – szare, przenikliwe – patrzyły tak, jakby widziały na wylot.
– Dobry – odpowiedziała Kasia, czekając na dalsze słowa.
– Nazywaj mnie Wanda Józefowa. Jestem matką Wojciecha Nowaka – przedstawiła się kobieta.
– Czy z Wojtkiem coś się stało? Albo z Bartkiem? – zaniepokoiła się Kasia. Wojtek był jej sąsiadem, a Bartek – jego synem. Żona Wojtka odeszła kilka lat temu, zostawiając go z dzieckiem i długami. Wojtek się nie załamał, pracował, surowo, ale sprawiedliwie wychowywał syna. Kasia pomagała sąsiedzko: piekła ciasta, przynosiła Bartkowi książki z biblioteki, posadziła pod ich oknami kwiaty – stokrotki i floksy. Wojtek odpłacał się: naprawiał płot, pomagał z półkami. Bartek zabierał Kasię na spacery, razem zbierali jagody, z których robiła konfitury, dzieląc je po równo. Kasia wiedziała, iż Wojtek ma matkę, ale ta mieszkała w sąsiedniej wiosce i rzadko przyjeżdżała.
– Nie, z nimi wszystko w porządkuKasia spotkała się z Aleksandrem, który odbudował dom swojej babci, i gdy po raz pierwszy od lat przytulił ją na starym drewnianym ganku, zrozumiała, iż Wanda Józefowa miała rację – prawdziwe szczęście czekało na nią tu, gdzie zawsze powinno było być, wśród zapachu lip i śpiewu świerszczy.