Cień przed radością

twojacena.pl 1 tydzień temu

Cień przed szczęściem

W cichym miasteczku u podnóża wzgórz, gdzie o poranku unosiła się mgła, Weronika z przyjaciółkami hucznie świętowała wieczór panieński. Jutro miała zostać żoną swojego narzeczonego, Krzysztofa. Zabawa była w pełni: brzęk kieliszków, śmiech, muzyka. Nagle do drzwi zapukano. Weronika, poprawiając sukienkę, podeszła otworzyć.

– Dobry wieczór – powiedziała starsza kobieta stojąca na progu, jej głos brzmiał cicho, niemal przepraszająco. Pomarszczona twarz wydawała się dziwnie znajoma.
– Dobry wieczór – odparła Weronika, w powietrzu zawisła napięta cisza. Czekała, co powie nieznajoma.
– Przyszłam cię ostrzec: nie wychodź za Krzysztofa – wyrzuciła z siebie nagle gość, a jej oczy, niczym żar, wbiły się w Weronikę.
– Co? Dlaczego? – Weronika patrzyła na staruszkę oszołomiona, nie rozumiejąc, co się dzieje.

W przeddzień ślubu przyjaciółki, jak to bywa, zorganizowały Weronice wieczór panieński. Ostatnie lata mieszkała w niewielkim domu na obrzeżach miasteczka, który odziedziczyła po babci. Domek był skromny, ale przytulny, z drewnianymi podłogami i oknami, za którymi rosły stare brzozy. Choć droga do pracy zajmowała godzinę, Weronika nie narzekała. Tutaj powietrze pachniało piołunem, dojrzałymi jabłkami i poranną rosą. Rankiem szeleściły liście, wieczorem śpiewały świerszcze, a ta prosta życie napełniało jej duszę spokojem, którego brakowało w miejskim zgiełku.

Przyjaciółki proponowały, by imprezę urządzić w modnym klubie czy restauracji, ale Weronika uparła się na własnym domu. To nie był zwykły wieczór pożegnania z panieństwem – to było pożegnanie z jej azylem, z tym zakątkiem ciszy.

Krzysztof, jej narzeczony, stanowczo odmawiał życia za miastem. „Na emeryturze może i ciągnie do grządek – mówił – ale teraz nie zamierzam tracić pół dnia na dojazdy. Co w tej głuszy dobrego? Nuda aż piszczy!”

Weronika milcząco się zgadzała. Dom zostanie, będzie przyjeżdżać w weekendy. Ale ich spojrzenia na życie często się rozmijały. Kłócili się o drobiazgi i o ważne sprawy: jak wydawać pieniądze, gdzie spędzać wakacje, jak wychowywać przyszłe dzieci. Krzysztof zawsze pierwszy godził się, przywoził kwiaty, zabierał ją do kawiarni, przysięgał miłość. Jego uczucia były gwałtowne, jak letnia burza.

Czy Weronika kochała? Odeganiała te myśli. Gdy się nad tym zastanawiała, w duszy zamiast drżenia pojawiała się pustka – zimna, otchłanna czeluść, pochłaniająca wszystko, co dla niej cenne: stare książki w wytartych okładkach, herbatę z miętą w ulubionym kubku w stokrotki, choćby jej kota, który mruczał na kolanach. Od tego robiło się strasznie. Oczywiście, to tylko wyobrażenia, ale wydawały się tak realne, iż ciarki biegły po plecach.

Weronika nie kochała Krzysztofa. A jednak szła do ołtarza. Był od niej starszy o dziesięć lat, zaradny, pewny siebie. „Z nim nie zginiesz – szeptały przyjaciółki. Weronika kiwała głową, ukrywając wątpliwości. I oto dzień ślubu wyznaczony. Biała suknia wisiała w szafie, kusząca i przerażająca. Dziś – szampan, truskawki, śmiech koleżanek, a jutro – przysięga przed ołtarzem.

Przez wesoły gwar Weronika ledwo dosłyszała pukanie. Najpierw pomyślała, iż się jej zdawało, ale dźwięk się powtórzył. Nie spodziewała się więcej gości. Pospieszyła do drzwi.

– Dobry wieczór – powiedziała starsza kobieta. Wyglądała jak emerytowana nauczycielka: siwe włosy spięte w kok, ciemny sweter na bluzce, długa spódnica, znoszone buty. Ale jej oczy – szare, przenikliwe – patrzyły tak, jakby widziały na wylot.

– Dobry wieczór – odpowiedziała Weronika, czekając na ciąg dalszy.

– Nazwij mnie Jagna Szymańska. Jestem matką Marcina Nowaka – przedstawiła się kobieta.

– Z Marcinem coś się stało? Albo z Bartkiem? – zaniepokoiła się Weronika. Marcin był jej sąsiadem, a Bartek – jego synem. Żona Marcina odeszła kilka lat temu, zostawiając go z dzieckiem i długami. Marcin się nie załamał, pracował, surowo, ale sprawiedliwie wychowywał syna. Weronika pomagała, jak sąsiadka: piekła ciasta, przynosiła Bartkowi książki z biblioteki, posadziła pod ich oknami kwiaty – stokrotki i floksy. Marcin nie pozostawał dłużny: naprawiał płoty, pomagał z półkami. Bartek zabierał Weronikę na spacery, razem zbierali jagody, z których robiła konfitury, dzieląc się nimi po równo. Weronika wiedziała, iż Marcin ma matkę, ale ta mieszkała w sąsiedniej wsi i rzadko przyjeżdżała.

– Nie, z nimi wszystko w porządku – uspokoiła Jagna Szymańska, unosząc chude dłonie. – I dzięki tobie, Weroniko. Wiem, jak im pomagasz. Przyjechałam dziś do syna, postanowiłam zajść podziękować.

– Ależ proszę – zawstydziła się Weronika. – To takie sąsiedzkie…

– Właśnie dlatego dziękuję – przerwała staruszka, a w jej głosie zabrzmiała stal. – Nie gniewaj się, Weroniko. Jestem stara, ale widzę prawdę. Nie wychodź za Krzysztofa. – Jej oczy pociemniały, wwiercając się w dziewczynę.

– Przepraszam, co? – Weronika była zdezorientowana. – Skąd pani wie o Krzysztofie? Dlaczego pani to mówi? – Nagle przyszło jej do głowy co innego. – Och, ależ ja nie kocham Marcina, jesteśmy tylko przyjaciółmi! – roześmiała się nerwowo.

– Wiem o tym – spokojnie odparła Jagna Szymańska. – I wiem, iż popełniasz błąd. Krzysztof to nie twoja droga. Z nim nie będzie szczęścia. Poczekaj trochę, spotkasz swojego – nosi imię Tomasz.

Weronika przestępowała z nogi na nogę, wpatrując się w zapadający zmrok, byle tylko uniknąć tego spojrzenia. Za plecami przyjaciółki rechotały, ktoś fałszował w piosence, a tu, na progu, czas jakby się zatrzymał.

– Nie rozumiem – wyszeptałaWeronika zamknęła oczy, wciągając znajomy zapach letniego wieczoru, i nagle zrozumiała, iż już nigdy nie będzie uciekać od prawdy, która w końcu dopadła ją w tym cichym, bezpiecznym miejscu, gdzie kiedyś zostawiła kawałek swojego serca.

Idź do oryginalnego materiału