Cień przed szczęściem
W cichym miasteczku u podnóża wzgórz, gdzie o poranku unosiła się mgła, Kinga wraz z przyjaciółkami hucznie świętowała wieczór panieński. Jutro miała zostać żoną swojego narzeczonego, Marka. Zabawa trwała w najlepsze: brzęk kieliszków, śmiech, muzyka. Nagle do drzwi zapukano. Kinga, poprawiając sukienkę, podeszła otworzyć.
– Dobry wieczór – powiedziała starsza kobieta stojąca na progu. Jej głos miał miękką, przepraszającą nutę. Pomarszczona twarz wydawała się mgliście znajoma.
– Dobry wieczór – odparła Kinga. W powietrzu zawisła napięta cisza. Czekała, co powie nieznajoma.
– Przyszłam cię ostrzec: nie wychodź za Marka – wyrzuciła z siebie nagle gość, a jej oczy, jak żar, wbiły się w Kingę.
– Co? Dlaczego? – Kinga oszołomiona wpatrywała się w staruszkę, nie rozumiejąc, co się dzieje.
W przeddzień ślubu przyjaciółki, jak to bywa, zorganizowały Kingi wieczór panieński. Ostatnie lata spędziła w małym domu na obrzeżach miasteczka, który odziedziczyła po babci. Dom był skromny, ale przytulny, z drewnianymi podłogami i oknami, za którymi rosły stare klony. Choć dojazd do pracy zajmował godzinę, Kinga nie narzekała. Tu powietrze pachniało piołunem, dojrzałymi gruszkami i poranną rosą. Rankiem szumiały liście, wieczorem śpiewały świerszcze, a ta prosta życie wypełniało jej duszę spokojem, którego tak brakowało w miejskim zgiełku.
Przyjaciółki proponowały, by wieczór panieński urządzić w modnym klubie czy restauracji, ale Kinga uparła się na swoim domu. To nie był tylko wieczór pożegnania z życiem singielki – to było pożegnanie z jej azylem, z tym kątem ciszy.
Marek, jej narzeczony, stanowczo odmawiał życia za miastem. „Na emeryturze może i ciągnie do grządek – mawiał – ale teraz nie zamierzam tracić pół dnia na dojazdy. Co dobrego jest w tej głuszy? Nuda aż piszczy!”
Kinga milcząco się zgadzała. Dom zostanie, będzie przyjeżdżać w weekendy. Ale ich spojrzenia na życie często się różniły. Sprzeczali się o drobiazgi i poważne sprawy: o to, jak wydawać pieniądze, gdzie spędzać wakacje, jak wychowywać przyszłe dzieci. Marek zawsze pierwszy godził się, przywoził kwiaty, zabierał ją do kawiarni, przysięgał miłość. Jego uczucia były gwałtowne, jak letnia burza.
Czy Kinga kochała? Odpędzała te myśli. Gdy tylko zaczynała się zastanawiać, w duszy zamiast drżenia pojawiała się pustka – zimna, pochłaniająca bezdenna przepaść, która pożerała wszystko, co dla niej ważne: stare książki w wytartych okładkach, herbatę z miętą w ulubionym kubku z rumiankami, choćby jej kota, mruczącego na kolanach. Od tego robiło się przeraźliwie zimno. To tylko wyobrażenia, ale wydawały się tak realne, iż ciarki biegały po plecach.
Kinga nie kochała Marka. Ale i tak szła do ołtarza. Był od niej starszy o dziesięć lat, pewny siebie, dobrze zarabiał. „Z nim nie zginiesz” – szeptały przyjaciółki. Kinga kiwała głową, ukrywając wątpliwości. I oto dzień ślubu był wyznaczony. Biała suknia wisiała w szafie, kusząca i przerażająca. Dzisiaj – szampan, truskawki, śmiech przyjaciółek, a jutro – przysięga przed ołtarzem.
Przez wesoły gwar Kinga ledwo dosłyszała pukanie do drzwi. Najpierw pomyślała, iż się jej zdawało, ale pukanie się powtórzyło. Nie spodziewała się więcej gości. Pospieszyła do drzwi.
– Dobry wieczór – powiedziała starsza kobieta. Przypominała dawną nauczycielkę: siwe włosy w ciasnym kokWtedy dopiero zrozumiała, iż czasem największe szczęście przychodzi wtedy, gdy mamy odwagę posłuchać własnego serca.