Chwali moje przetwory, ale rozdaje je wszystkim, jakby były jej dziełem

newskey24.com 6 godzin temu

Całe życie spędziłam we wsi pod Lublinem. Od dziecka ziemia była dla mnie nie tylko pracą, ale ukojeniem. Leczy. Daje siłę, gdy wszystko się wali. Gdy ręce są w glebie, a plecy bolą od wysiłku — głowa odpoczywa. Tak żyję. Wiosną — grządki. Lato — upał i walka z chwastami. Jesień — zbiory, przetwory, zamrażarki, słoiki, wieczka, przyprawy.

Mam duży ogród. Co roku sadzę pomidory, ogórki, bakłażany, cukinie, paprykę, kukurydzę. Owoce — jabłka, śliwki, wiśnie. Robię z nich przetwory: lecho, ajwar, kawior z cukinii, powidła, kompoty, dżemy, marynowane warzywa. Mam osobny zamrażalnik — w nim starannie ułożone mieszanki warzywne, przeciery dla wnuka, domowe frytki. dla wszystkich coś. Bo tak kocham. Bo wiem, iż zimą to ogrzeje.

Moje dzieci już dorosły. Rozjechały się. Ale gdy przyjeżdżają — nie odjeżdżają z pustymi rękami. Bagażniki pełne paczek, pudeł, toreb. I nie żałuję — to przecież rodzina. Dla nich to wszystko.

Najwięcej zabiera Kasia, żona mojego młodszego syna Leszka. Zachwyca się bez ustanku: ogórkami, bakłażanami, morelowym dżemem. choćby wnukowi bierze słoiczki na podwórko. Widzę, jak jej smakuje. I mnie to cieszy — nie ukrywam. Staram się, nocami stukam słoikami, trzymam się przepisów, a ona się raduje. Czy może być coś lepszego?

Ale na urodzinach wnuka po raz pierwszy zrozumiałam, iż nie wszystko jest tak, jak myślałam. Impreza była piękna: animatorzy, dzieci śmiejące się radośnie, dorośli przy suto zastawionym stole. Wśród sałatek i przekąsek stały moje ogórki, kawior z cukinii, morelowy kompot. Ludzie jedli, chwalili. Było mi miło, aż jedno zdanie dało mi do myślenia.

— Och, to te słynne ogórki! Kasia mnie nimi ciągle częstuje! — powiedziała jedna z kobiet. — Pani robi? Niebo w gębie. Sklepowe choćby się nie umywają.

Najpierw nie zrozumiałam. Pomyślałam: może gość często bywa u nich w domu. Ale potem podeszła druga, podziękowała za morelowy dżem. A wieczorem trzecia wyznała, iż moim kawiorem karmiła dzieci całą zimę.

Szukałam wzrokiem Kasi. Odwracała oczy. Dopiero rano, gdy zostałyśmy same, spytałam wprost:

— Kasia, ty rozdajesz moje przetwory?

Westchnęła, spuściła wzrok.

— Trochę. Po prostu takie pyszne, wszyscy proszą. A u was jest dużo. Nie oddaję wszystkiego, tylko odrobinę.

Nie krzyczałam. Nie awanturowałam się. Ale w środku zrobiło się pusto. Było mi przykro. Ja gotuję, pasteryzuję, przekładam, pilnuję temperatury — wszystko własnymi rękami. A ona rozdaje, jakby to było oczywiste.

Wracałam do domu z kamieniem na sercu. Nie żałuję. Ale nie dla obcych to robię, prawda? Nie jestem sklepem. Jestem babcią, matką, starszą kobietą. Mam już ponad sześćdziesiąt pięć lat. Dziś mogę zamknąć czterdzieści słoików. A jutro? Nagle nie dam rady. Co, jeżeli — nie daj Boże — zdrowie zawiedzie? A oni się przyzwyczaili, iż zawsze będzie.

Teraz znowu stoję w kuchni. Gotuję kawior. Czterdzieści słoików już zakręconych. I nagle łapię się na myśli: może rzeczywiście czas na zmiany? Córka od lat mówi — zacznij sprzedawać. Odsuwałam to. Mówiłam, iż nie po to to robię. Ale może jednak? Może jeżeli sama nie postawię granic, inni będą decydować za mnie?

Nie przestanę dzielić się z rodziną. Ale teraz — tylko uczciwie. Nie po to, by rozdawali obcym, ale by doceniali. By wiedzieli, iż każdy słoik to nie tylko „pycha”, ale wysiłek, nieprzespana noc, troska i miłość. I żeby może raz ktoś pomyślał: „A jak tam mama? Czy ma siłę? Czy nie lepiej pomóc, niż tylko brać?”.

Idź do oryginalnego materiału