Dawno temu, w jednym z polskich miasteczek, pewna kobieta o imieniu Zofia opowiadała historię swojego małżeństwa. Wspominała, jak pewnego wieczoru, podczas kolacji przy stole szwedzkim, jej mąż, Witold, syknął przez zęby: „Chociaż tu zjem coś porządnego, a nie twoje paskudztwo!” Ale to, co odpowiedziała, sprawiło, iż zbladł jak ściana.
Ci, którzy długo są w związku, wiedzą: mężczyźni dzielą się na dwa typy. Jedni jedzą wszystko, co im podasz, i jeszcze dziękują. Drudzy tacy jak mój Witold. Dla niego każde moje danie było pretekstem do krytyki.
Przez wszystkie trzydzieści lat naszego wspólnego życia słyszałam tylko jedno: „Znów przesoliłaś zupę”, „Ziemniaki są niedogotowane”, „U mojej matki kotlety były puszyste, a nie takie jak twoje twarde jak podeszwy”. Prawdziwy skarb, nie charakter!
Szczerze mówiąc, zaczęłam już wątpić w swoje umiejętności. Starałam się, dziewczyny, jak tylko mogłam! Kupowałam książki kucharskie, oglądałam programy o gotowaniu. Przyrządzałam mu żur w kokilkach, piekłam gęś z jabłkami na Wigilię, a barszcz gotowałam godzinami. A w zamian wiecznie kwaśna mina i porównania do jego nieżyjącej matki.
W ostatnich latach doszło jeszcze jedno. Z powodu nadwagi Witold zaczął mieć problemy zdrowotne: skoki ciśnienia, cholesterol w górze. Lekarz, stary i surowy, powiedział mu wprost: „Witoldzie, jeszcze jeden taki atak i możesz nie wstać. Żadnego smażonego, tłustego, słonego. Dieta inaczej koniec”. A kto, jak myślicie, pilnował tej diety? Oczywiście ja.
Gotowałam mu wszystko na parze, duszone bez tłuszczu, soliłam dopiero na talerzu. A on w odpowiedzi burczał, iż go głodzę i karmię „trawą”. Trzeba mieć anielską cierpliwość!
Gdy wybraliśmy się na wakacje do hotelu z systemem „all inclusive”, westchnęłam z ulgą. Myślałam, iż wreszcie odpocznę i od kuchni, i od narzekań. Niech je, co chce, sam się przekona, iż restauracyjne jedzenie nie zawsze lepsze od domowego. Jakże się myliłam
Od pierwszego dnia wakacje zamieniły się w kulinarne piekło. Widząc szwedzki stół, Witold stracił głowę. Krążył między półmiskami jak sęp. Jego talerz za każdym razem wyglądał jak dzieło sztuki na dole tłusty bigos, na nim karkówka, obok sałatki z majonezem, a na wierzchu kawałek pizzy.
Delikatnie przypominałam:
Witoldzie, lekarz mówił ciśnienie pamiętasz, jak źle się czułeś miesiąc temu?
A on tylko machał ręką:
Nie marudź, kobieto! Jestem na wakacjach! Zapłaciłem pieniądze jem, co chcę! W końcu odpocznę od twoich dietetycznych pomyj!
I tak siedział naprzeciwko, mlaskał tak, iż cała sala słyszała, wsuwał wszystko, co miał przed sobą, a ja cicho skubałam liść sałaty, czując się jak pielęgniarka przy żywym trupie. I śmiesznie, i smutno.
Tak mijały dni. On jadł, ja milczałam. On chwalił kucharzy, ja milczałam. Opowiadał synowi przez telefon, jak „odrabia stracone lata”, a ja tylko zaciskałam zęby. Ale pewnego wieczora cierpliwość mi się skończyła.
Kolacja. Nalałam sobie trochę warzyw i wzięłam kawałek piersi z kurczaka. A Witold, jak zwykle, przyniósł górę jedzenia, od której sam widok przyprawiał mnie o mdłości.
Rozkoszując się tłustą karkówką, przewrócił oczami i, ledwo przeżuwając, mruknął:
To dopiero jedzenie! Soczyste, aromatyczne, prawdziwe! W końcu zjem coś porządnego, a nie twoją mdłą breję!
Dziewczyny, w tej chwili mało nie upuściłam widelca. Trzydzieści lat przy kuchni, troska, diety a w zamian „breja”! Cała złość tych lat wybuchła we mnie jak fala. Ledwo oddychałam „Ach tak? pomyślałam. Chcesz „porządnego” jedzenia? No to proszę bardzo! Takiego, iż zapamiętasz do końca życia!”
Następnego wieczora szłam na kolację z uśmiechem, jak myśliwy na polowanie. Witold, niczego nieświadomy, już wybierał dania przy stole. Podeszłam i słodko powiedziałam:
Witoldku, usiądź, odpocznij. Dziś sama się o ciebie zatroszczę. Bo jesteś moim ukochanym mężem, trzeba cię rozpieszczać.
Spojrzał zdziwiony, ale posłusznie usiadł. A ja wzięłam największy talerz. Zaczęło się przedstawienie.
Nałożyłam na niego trzy najtłustsze, przypieczone na chrupko żeberka. Dorzuciłam górę frytek, sałatki z majonezem, pikantną marchewkę, skrzydełka i paszteciki. A na wierzch hojnie polałam wszystko keczupem, sosem serowym i musztardą.
Kucharz patrzył na mnie jak na wariatkę. Pewnie myślał, iż karmię całą armię. A ja, niczym Matka Teresa, uroczyście zaniosłam to „tłuste cudo” do naszego stolika i postawiłam przed Witoldem.
Jedz, kochanie, nie krępuj się! Wszystko najlepsze dla ciebie. Chciałeś porządnego jedzenia? Proszę bardzo! Smacznego, najdroższy!
Powiedziałam to głośno, żeby wszyscy słyszeli. Ludzie się odwrócili. Ktoś się zaśmiał, kobieta obok skinęła ze współczuciem. Witold zmieniał się w oczach: najpierw zbladł, potem poczerwieniał. W moim spojrzeniu zobaczył nie troskę, a lód. I zrozumiał to nie czułość, to wyrok.
Ty co ty robisz? wyszeptał.
Co takiego, kochanie? Nie smakuje? odparłam słodko. Przecież to „porządne jedzenie”, sam mówiłeś. Jedz, starałam się.
Siedział jak rażony piorunem. Nie mógł zrobić sceny ja przecież „dbam” o niego publicznie. Zjeść to samobójstwo. Wpadł w pułapkę.
Przez kilka minut milczał, w końcu cicho odsunął talerz. Resztę wakacji jadł tylko pierś z kurczaka i warzywa. A na mnie patrzył ze strachem.
I tak oto, drodzy przyjaciele, skończyła się ta historia. Może i wy macie podobne wspomnienia?














