Marta odsunęła na bok kołdrę, przewróciła poduszkę na suchą stronę i znów się położyła. Zrobiło się trochę chłodniej, ale sen i tak nie nadchodził. Za oknem przeszkadzały szelesty opon nielicznych samochodów. A najbardziej myśli. „Dokąd tak śpieszy ten spóźniony kierowca? Do domu? A może ucieka przed kimś w noc? Kto czeka na tego zabieganego wędrowca?… Przeklęty upał…”
Westchnęła i wstała. Mieszkanie znała jak własną kieszeń, więc nie zapalała światła. W kuchni podeszła do okna. W bloku naprzeciwko paliły się dwa okna. „Ktoś czeka na swojego wędrowca czy opłakuje jego odejście?”
Młode liście na drzewach zasłaniały widok, utrudniając dostrzeżenie, czy ktoś stoi w tych oknach. Marta włączyła nocną lampkę i nalała wody z czajnika do szklanki. Zgasła światło i znów spojrzała na blok naprzeciwko. Jedno okno zgasło. Piła małymi łykami, czując, jak wraz z chłodną wodą stygnie też jej ciało. Bose stopy przyjemnie chłodziła wykładzina.
Postawiła pustą szklankę na parapecie i wróciła do pokoju. Ale nie położyła się na zmiętą, wilgotną pościel. Poszła do drugiego pokoju i legła na wąskiej, twardej kanapie, kładąc pod głowę małą, twardą poduszkę wypchaną Bóg wie czym.
I nagle zaczęła zapadać w sen…
***
— Gorzko! Gorzko! — krzyczeli goście, trzymając w rękach kieliszki z szampanem.
Krzysztof wstał i pociągnął Martę za rękę. W ślubnych butach na wysokich obcasach była niemal jego wzrostu, mogła patrzeć mu prosto w oczy, a nie jak zwykle z dołu. Patrzył na nią z zachwytem, miłością i nieskrywanym pożądaniem. A Marta pochyliła się do przodu, lekko przechylając głowę, aby welon zasłonił jej profil przed gośćmi.
— Raz, dwa, trzy… — liczyli pijani goście.
Mama uczyła Martę, iż w rodzinie wszystko zależy od kobiety, iż musi prowadzić dom i być oparciem dla męża. I Marta heroicznie zabrała się za budowanie swojego szczęścia.
Na początku wszystko robili razem z Krzysztofem: chodzili na zakupy, choćby kolację gotowali razem, śmiejąc się i całując. Aż raz zapomnieli przy pocałunkach o ziemniakach na patelni, które o mało się nie spaliły. Kochali się. Wydawało się, iż tak już będzie zawsze, iż na zawsze pozostaną młodzi i szczęśliwi.
Po dwóch latach Marta urodziła córeczkę Małgosię. Na początku pomagała mama.
— Jestem zmęczona… — skarżyła się Marta na Krzysztofa, iż wcale jej nie pomaga.
— Mąż pracuje, męczy się. Takie jest przeznaczenie kobiety — prowadzić dom i wychowywać dziecko — mówiła mama. — Możesz w dzień pospać z Małgosią. A jeżeli on się nie wyśpi, to jaki z niego pracownik?
Marta przyzwyczaiła się spać fragmentami, choćby przysypiała na ławce podczas spaceru z wózkiem. Gdy Małgosia skończyła dwa lata, Marta oddała ją do przedszkola i wróciła do pracy.
— Za pięć lat przejdę na emeryturę, weźmiemy Małgosię do siebie, a wy urodzicie jeszcze dziecko — marzyła mama.
Ale wracając do pracy, Marta nie chciała choćby myśleć o drugim dziecku. Krzysztof też nie nalegał. Więc więcej nie urodziła.
— Dlaczego mężczyźni zdradzają? Bo kochanka zawsze jest zadbana i w pełnej gali, a żona pozwala sobie chodzić po domu rozczochrana i w wytartym szlafroku — uczyła mama.
I Marta starała się, by mąż widział ją zawsze wystrojoną i umalowaną. Rano wstawała wcześniej, by zdążyć się uczesać przed jego pobudką.
Ale to nie uratowało ich małżeństwa. Córka dorosła, wyprowadziła się, a Marta ze zdziwieniem zauważyła, iż mąż coraz częściej wybiera dżinsy i bluzy zamiast garnituru. Zaczął biegać rano, choć i tak był w dobrej formie.
— Tak teraz modnie — mówił. — Trzeba iść z duchem czasu.
Gdy zauważyła ślady szminki na jego koszuli, zapytała wprost o kochankę. Zaskoczony, mąż wybełkotał coś niewyraźnego, a potem się przyznał i poprosił Martę, by go puściła.
— Czy ja cię trzymam? Idź. Tylko wiedz, iż nie przyjmę cię z powrotem.
Sama spakowała mu rzeczy, nie uroniła ani łzy. Krzysztof powoli ubierał się w przedpokoju, udając, iż sprawdza, czy o czymś nie zapomniał, ale tak naprawdę zerkał na nią, czekając, iż rzuci mu się na szyję, będzie błagać, by został.
Marta stała w drzwiach, skrzyżowawszy ręce na piersi. „Nie doczekasz się” — mówiła jej cała postawa.
Mąż odszedł, a ona wróciła do pokoju, położyła się na kanapie, wtuliła twarz w twardą poduszkę i zawyła jak zraniona wilczyca. Życie straciło dla niej sens. Płakała całą noc. A rano postanowiła połknąć garść tabletek. choćby wyjęła blister. Ale na koniec zadzwoniła do przyjaciółki, by się pożegnać.
Ta wyczuła, iż coś jest nie tak, i przyjechała.
— Nie waż się nic sobie zrobić. Wyobraź sobie, jaki będzie z tego powód do dumy dla niego, jeżeli umrzesz przez niego. Wszyscy pomyślą, iż jest tego wart, iż kobiety załamują się i trują z miłości do niego. Jaki to facet musi być niesamowity! Nie rób mu takiej przysługi.
I Marta nie połknęła tabletek. Powoli zaczęła dochodzić do siebie, uczyć się żyć sama. Ku jej zaskoczeniu, samotność miała swoje zalety. Można było spać długo, chodzić po mieszkaniu jak się urodziło, nie malować się w weekendy, nie gotować obfitych posiłków. Mało jadła, schudła, wyglądała młodziej. Zaoszczędzone na jedzeniu pieniądze wydawała na nowe ciuchy. Zakupy, jak wiadomo, to najlepsze lekarstwo dla kobiety.
A potem córka urodziła wnuka i dała Marcie nowy sens życia. Bardzo spodobała jej się rola babci. Śpiewała wnukowi kołysanki, czytała mu książeczki, robiła z nim babki w piaskownicy.
Marce bardzo zależało, by Krzysztof przypadkiem ją zobaczył, zrozumiał, co stracił. Próbowała wyobrazić go sobie z młodą żoną. Czy gotuje mu rano owsiankę, czy tylko kanapki? A może to on nosi jej kawę do łóżka? I wyobraźnia podsuwała obrazki, w których mąż stoi w kwiecistym fartuchu przy kuchence, gotuje obiad, idzie po pracy do sklepu…
RW końcu Marta zrozumiała, iż jej prawdziwe szczęście nigdy nie zależało od mężczyzny, ale od tego, jak potrafiła być szczęśliwa sama ze sobą.