Niedawno dzwoni syn. Mówi: „Zostań z wnukami na tydzień, jedziemy z żoną na wakacje nad morze.” Czyli tak wychodzi – nad morze i bez dzieci. No to ja mu wszystko przypomniałam.
Wszystko – od dnia, kiedy postanowił się ożenić w wieku dwudziestu lat, nie kończąc choćby studiów. Właśnie od tego dnia stał się samodzielnym facetem. Nic mu nie jestem winna. Chciał mieć rodzinę i dzieci, to znaczy, iż sam powinien sobie z tym radzić.
Mogłam mu oddać mieszkanie, ale ojca już wtedy nie było. A mnie trudno przeżyć z samej emerytury, więc wynajęłam mieszkanie. Poza tym on już jest dorosły, prawie trzydziestoletni mężczyzna.
Jego dzieci są jeszcze małe – starszy ma trzy lata, młodszy półtora. Czy on w ogóle sobie wyobraża, jak miałabym z nimi siedzieć? Nie jestem już młoda, a ojca od dawna nie ma wśród nas. Jego dzieci są jak meteory – wszędzie biegają, wszędzie pędzą. Nie sposób za nimi nadążyć.
Ciągle stać i ich pilnować? Kręgosłup mi na to nie pozwala. A jak sobie przypomnę, to przez całe lata małżeństwa pomagali im teściowie. Młodym podarowali mieszkanie, mojemu synowi samochód, załatwili mu pracę. Teraz jeszcze pomagają im z wnukami. A ja do tego gdzie? Niech jadą do nich. Skoro do tej pory zajmowali się dziećmi, to niech i teraz się nimi zajmą.
Niech sobie jadą na działkę, tam mogą się wybiegać.
Moja przyjaciółka mnie potępiła, powiedziała, iż postępuję źle. Że jak ja teraz wobec nich, tak oni kiedyś wobec mnie. Że niby na starość moje zachowanie się na mnie odbije. Że nikt mi choćby szklanki wody nie poda.
Tyle iż ta starość już przyszła i jakoś nikogo przy mnie nie widzę. Dzwonią tylko wtedy, kiedy czegoś potrzebują. A ja uważam, iż szacunek do rodziców nie powinien znikać na starość. Przecież dałam mu życie, wychowałam go. A potem niech rośnie i staje się samodzielny.
Nie podobają ci się moje metody wychowawcze – nie utrzymuj kontaktu. Żyj sobie z teściami.