Dziś w moim dzienniku zapiszę historię, która zmieniła moje życie. Byłam pewna, iż znalazłam dywan… ale ktoś w środku jęczał i się poruszał.
Pogoda była ciepła i słoneczna, więc postanowiłam wykorzystać okazję wywietrzyć swoje “poduszki” i “kołdrę”. Jako poduszki służyły mi papierowe torby wypchane trocinami, a za kołdrę stary dywan ścienny z wzorem jelenia. Rozciągnęłam go starannie na linie między drzewami, a obok postawiłam drewnianą ławkę przykrytą czerwoną skajową narzutą, na której rozłożyłam swoje “poduszki”.
Zostałam bezdomna ponad rok temu. Marzyłam, by uzbierać trochę pieniędzy, odzyskać dokumenty i wrócić do domu na Podlasie, gdzie czekały na mnie wspomnienia rodziny i normalnego życia. Tymczasem mieszkałam w opuszczonej leśniczówce, która kiedyś stała w gęstym lesie. Teraz w miejscu lasu rozciągało się ogromne wysypisko.
Na początku zapach nie był tak dokuczliwy, ale z czasem góry śmieci rosły nie z dnia na dzień, a z godziny na godzinę. Wyrzucano tu wszystko: gruz, połamane meble, stare ubrania, naczynia. Tak trafiłam do małej szafki, wytartego pufa, a choćby drewnianej skrzyni z ubraniami, które ktoś uznał za bezużyteczne.
W końcu zaczęły przyjeżdżać busy z supermarketów wyładowywały przeterminowane produkty. Po dokładnym sortowaniu czasem trafiały się całkiem dobre warzywa, owoce, a choćby mrożonki. Ale z wodą było trudniej. Musiałam nosić ją z brudnej rzeki, filtrując przez szmaty i węgiel drzewny znaleziony wśród śmieci.
Drewna nie brakowało połamane pnie leżały wszędzie, więc palenie w piecu nie stanowiło problemu. Dnie zlewały się w monotonną egzystencję, a zaoszczędzenie choćby kilku złotych było rzadkością. Monety w kieszeniach wyrzuconych ubrań zdarzały się sporadycznie, a portfel uznawałam za “znalezisko stulecia”.
Pewnej nocy obudził mnie odgłos nadjeżdżającego samochodu. To nic nowego większość ludzi przywoziła śmieci pod osłoną ciemności, by nie zostać rozpoznanym. Tym razem jednak coś wydało mi się dziwne. Auto było drogie, duże, prawie terenówka. W świetle księżyca wyglądało jak bestia na kołach.
Mężczyzna wysiadł powoli, wyciągnął z bagażnika ogromny zwój i powlókł go głębiej między śmieci.
“Może to papa? Mogłabym załatać dach… niedługo zaczną się deszcze” pomyślałam, w myślach poganiając nieznajomego: “No już, już, zostaw i idź!”
Mężczyzna zostawił zwój w dole między hałdami, rozejrzał się, jakby się wahał, machnął ręką i wrócił do auta. Po chwili silnik zaryczał, a samochód zniknął w ciemności.
“W końcu” westchnęłam i zaczęłam przebierać się w robocze ubranie.
Włożyłam gumowce i wyszłam na podwórko. Niebo już jaśniało, w powietrzu unosił się zapach lasu. Przypomniałam sobie, iż za wzgórzem jest polanka, gdzie rosną grzyby warto sprawdzić rano.
Gdy podeszłam do miejsca, gdzie mężczyzna zostawił zwój, spodziewałam się zobaczyć pas papy albo grubej folii. Zamiast tego na ziemi leżał starannie zwinięty dywan. Nie byle jaki przypominał te, które kiedyś zdobiły bogate domy.
“Ojej… Wzór perski, chyba. Piękny, ciężki. Szkoda, iż nie na dach” zauważyłam rozczarowana, ale zaraz dodałam: “A może wezmę? Złożę na pół, będzie lepszy niż te torby z trocinami”.
Ucieszyłam się choćby z tego pomysłu i gwałtownie podbiegłam do zwoju. Spróbowałam go podnieść za ciężki. Wtedy ostrożnie pociągnęłam za róg, by go rozwinąć. I wtedy usłyszałam ktoś jęczał w środku!
Ja, która w ciągu roku na ulicy widziałam już wszystko, po raz pierwszy przestraszyłam się tak, iż aż kolana mi się trzęsły. Podeszłam bliżej i zawołałam:
“Kto tam?”
Cisza. Potem znowu jęk i ledwo słyszalny kobiecy głos:
“To ja… Maria Władysławska…”
Z wysiłkiem ciągnąc brzeg dywana, w końcu uwolniłam kobietę. Wypadła na zewnątrz, próbując się przewrócić, i cicho jęczała.
“Trzymaj się, pomogę!” krzyknęłam, podbiegając do niej.
Gdy dywan został całkowicie rozłożony, na ziemi leżała drobna, szczupła kobieta w porządnych ubraniach. Miała siniak na skroni. Rozglądając się zdezorientowana, powiedziała:
“No i gdzie mnie przywiózł? Na wysypisko? Tak po prostu…”
Bez słowa pomogłam jej wstać i powoli zaprowadziłam do swojej chaty. Posadziłam ją na krześle, a sama poszłam przebrać się w czyste ubranie, podczas gdy kobieta, dopiero teraz uświadamiając sobie, iż jest uratowana, cicho szlochała:
“Więc żyję… Chciał mnie pochować żywcem, a choćby zniszczył swój ulubiony dywan…”
Postawiłam czajnik, wyjęłam z szafki zioła, zaparzyłam mocną herbatę i podałam ją gościowi.
“Jestem Weronika Janowska” przedstawiłam się. “Byłam nauczycielką języka polskiego i literatury”.
“Jesteś dziewczyną?” kobieta spytała ze zdziwieniem, patrząc na moją krótką fryzurę i męskie ubrania.
“Tak, po prostu tak wyszło…” westchnęłam. “Przyjechałam do Warszawy, chciałam pracować jako guwernantka. Ale na dworcu okradli mnie. Wszystko: torbę, pieniądze, dokumenty…”
“Czemu nie poszłaś na policję?” Maria Władysławska zapytała stanowczo.
“Poszłam. Ale powiedzieli, żebym wszystko załatwiła przez konsulat. A to kosztuje. Opłaty, dokumenty… A ja nie mam nic. Bez sensu”.
Maria przyjrzała mi się uważnie. Przez ból i łzy w jej oczach przemknęło coś w rodzaju współczucia.
“Naprawdę nie ma żadnej pomocy?” spytała. “Nie znam żadnych takich usług” wzruszyłam ramionami. “A teraz powiedz, jak trafiłaś do tego dywana?”
Na to pytanie Maria Władysławska znowu się wzdrygnęła i wybuchnęła płaczem:
“Tak się życie potoczyło… O Boże, jak do tego doszło…”
Zmrużyłam oczy:
“Oj, czemu ja spytałam…”
Maria otarła łzy, wypro