W cichy poranek w małym domku na obrzeżach Krakowa panowała spokojna atmosfera, którą tak uwielbiał Wojciech. Miękkie światło sączyło się przez firanki, z kuchni dobiegał zapach świeżo zaparzonej kawy, i wreszcie miał chwilę, by usiąść z książką. Ale tego dnia ciszę zakłócały dziwne odgłosy — niezdarne szuranie, plusk i stłumione dziecięce „kurczę”, jakby ktoś podłapał to słowo od dorosłych.
Wojciech wyjrzał do przedpokoju i zatrzymał się jak wryty. Stał tam jego wnuk, Kacper.
Niewielki, z rozczochraną czupryną, w piżamie z kosmonautami, z poważną miną próbował maszerować korytarzem… w starych skórzanych butach, które samotnie stały przy drzwiach. Butach, które Kacper nazywał „tatusiowymi”. Choć taty, Jakuba, dawno już nie było w domu — wyjechał na półroczny kontrakt za granicę, zostawiając rodzinę w niepewnym oczekiwaniu.
— Kacper, co ty wyprawiasz? — zapytał cicho Wojciech, bojąc się spłoszyć tę delikatną chwilę.
Chłopiec nie odwrócił się, w skupieniu wpatrując się w swoje stopy.
— Chcę spróbować być dorosłym — odparł, robiąc ostrożny krok. Jeden but zsunął mu się z nogi, Kacper zirytowany sapnął, pochylił się i poprawił go.
Wojciech przysiadł na ławce pod ścianą, czując, jak serce ściska się od wzruszenia. Wiedział: teraz nie wolno mu przeszkadzać. Czasem trzeba pozwolić dzieciom przymierzyć coś nie swojego, by zrozumiały siebie.
— Myślisz, iż dorosłym jest łatwo? — spytał po chwili milczenia, by nie oderwać wnuka od zadania.
Kacper skinął głową, nie odrywając wzroku od butów.
— No bo wy z tatą wszystko umiecie. I nikt wam nie mówi, co macie robić.
Wojciech mimowolnie się uśmiechnął, ale w tym uśmiechu była gorycz. Przypomniał sobie, jak sam w dzieciństwie włożył ojcowskie buty — ciężkie, ogromne, ze zniszczoną skórą. Wtedy wydawało mu się, iż gdy je założy, stanie się od razu silniejszy, wyższy, prawie niezniszczalny. Ale po kilku krokach zrozumiał, jakie to niewygodne: palce latały, pięta się ślizgała, każdy krok był walką.
— A wiesz — zaczął Wojciech — w tych butach twój tata poszedł do swojej pierwszej pracy. Są stare, ale je zachował. Mówił, iż to od nich zaczęło się jego dorosłe życie.
Kacper zastygł, patrząc na buty. Jego oczy, poważne jak na siedmiolatka, błyszczały od ciekawości i czegoś jeszcze — jakby próbował dostrzec w tych wysłużonych skórzanych „kolosach” ślady ojcowskiego życia.
— I tak chcę w nich pochodzić — uparł się. — Żeby też zacząć.
— Tylko nie na długo — odparł łagodnie Wojciech. — A potem wracaj do swoich kapci. Jeszcze zdążysz zostać dorosłym.
Kacper skinął głową i, kołysząc się niepewnie, zrobił kilka kroków. Jego twarz była skupiona, każdy ruch — jak małe zwycięstwo. W jego ruchach czaiła się determinacja, jakby szedł nie korytarzem, ale niewidzialnym mostem w przyszłość.
Wojciech patrzył na wnuka, a w piersi rozlewało się ciepłe, głębokie uczucie. Być dorosłym — to nie kwestia butów, nie garniturów i nie znajomości odpowiedzi na wszystkie pytania. To o tym, żeby wstać rano, choćby gdy wszystko w tobie krzyczy, by zostać w łóżku. O tym, by wybaczać, choćby gdy nikt nie prosi. O tym, by chronić tych, których kochasz, choćby gdy serce ściska strach.
Ale wszystko zaczyna się właśnie od tego — od małego chłopca, który wkłada wielkie ojcowskie buty i robi pierwszy, niezdarny krok w świat, który jeszcze jest dla niego za duży.