Buty ojca – i chłopiec, który próbuje je założyć
W cichy poranek w niewielkim domu na obrzeżach Poznania panowała znana cisza, którą tak uwielbiał Wojciech. Miękkie światło przesączało się przez firanki, z kuchni dobiegał zapach świeżo zaparzonej kawy, i wreszcie miał tę rzadką chwilę, by usiąść z książką. ale dziś spokój zakłócały dziwne odgłosy — nieporadne szuranie, plusk i stłumione dziecięce „kurde”, jakby ktoś podpatrzył to słowo u dorosłych.
Wojciech wyjrzał do przedpokoju i zastygł. Stał tam jego wnuk, Mikołaj.
Malec, z rozczochraną czupryną, w piżamie z astronautami, z poważną miną próbował przejść korytarzem… w starych skórzanych butach, które samotnie stały przy drzwiach. Butach, które nazywał „tatusiowymi”. Choć taty, Tomasza, nie było od dawna — wyjechał na półroczny kontrakt do Norwegii, zostawiając rodzinę w oczekiwaniu.
„Mikołaj, co robisz?” — cicho zapytał Wojciech, bojąc się spłoszyć tę kruchą chwilę.
Chłopiec nie odwrócił się, skupiony na własnych nogach.
„Chcę spróbować być dorosłym” — odparł, robiąc ostrożny krok. Jeden but zsunął się, Mikołaj zirytowany sapnął, pochylił się, poprawił go.
Wojciech przysiadł na ławce przy ścianie, czując, jak serce ściska się od czułości. Wiedział: teraz nie wolno się wtrącać. Czasem dzieci muszą przymierzyć coś nie swojego, by zrozumieć siebie.
„Myślisz, iż dorosłym jest łatwo?” — zapytał po chwili, starając się nie zakłócać skupienia wnuka.
Mikołaj skinął głową, nie odrywając wzroku od butów.
„No bo ty i tata wszystko wiecie. I niko wam nie mówi, co macie robić.”
Wojciech mimowolnie się uśmiechnął, ale w tym uśmiechu była gorycz. Przypomniał sobie, jak sam w dzieciństwie włożył ojcowskie buciory — ciężkie, ogromne, ze zniszczoną skórą. Wtedy wydawało mu się, iż jeżeli je założy, stanie się od razu silniejszy, wyższy, niemal niezniszczalny. Ale po kilku krokach zrozumiał, jakie to niewygodne: palce latały, pięta ślizgała się, każdy krok był walką.
„A wiesz” — zaczął Wojciech — „w tych butach twój tata poszedł do swojej pierwszej pracy. Są stare, ale je przechowywał. Mówił, iż to od nich zaczęło się jego dorosłe życie.”
Mikołaj zastygł, wpatrując się w buty. Jego oczy, tak poważne jak na siedmiolatka, błyszczały od ciekawości i czegoś jeszcze — jakby próbował wypatrzeć w tych zniszczonych skórzanych „gigantach” ślady ojcowskiego losu.
„I tak chcę w nich przejść” — uparcie powiedział. „Żeby też zacząć.”
„Tylko na chwilę” — łagodnie odparł Wojciech. „A potem wracaj do swoich kapci. Dorośnienia jeszcze ci nie ucieknie.”
Mikołaj skinął głową i, chwiejąc się, zrobił kilka kroków. Jego twarz była napięta, każdy krok — jak mały wyczyn. W ruchach widać było determinację, jakby szedł nie korytarzem, ale niewidzialnym mostem w przyszłość.
Wojciech patrzył na wnuka i w piersi rozlewało się ciepłe, głębokie uczucie. Być dorosłym — to nie o buty chodzi, ani o garnitur, ani o to, by znać odpowiedzi na wszystkie pytania. To o tym, żeby wstać rano, choćby jeżeli wszystko w tobie krzyczy, by zostać w łóżku. O tym, żeby wybaczać, choćby gdy nikt nie prosi. O tym, żeby chronić tych, których kochasz, choćby jeżeli serce ściska strach.
Ale wszystko to zaczyna się właśnie od tego — od małego chłopca, który wkłada wielkie ojcowskie buty i robi pierwszy, niezdarny krok w świat, który jeszcze jest dla niego za duży.