Dzisiaj czuję się wycieńczona. Szłam do domu, trzymając w jednej ręce torebkę, w drugiej – siatkę z zakupami. Nogi ledwo mnie niosły. Chciałam usiąść na chodniku i już nie wstawać. Ale w domu czekał na mnie Maks. Mój syn. Jedyny sens mojego życia. Gdyby nie on, pewnie już dawno przestałabym istnieć.
Niektórym ludziom wszystko przychodzi łatwo – rodzą się z głupią łatwością, jakby los ich kochał. Inni, jak ja, od urodzenia skazani są na walkę. W drugiej klasie liceum, na urodzinach koleżanki, poznałam chłopaka starszego o dwa lata. Wydawał mi się taki dojrzały, silny, jakby świat nie miał przed nim tajemnic. Zakochałam się bez pamięci.
Nie byłam piękna, ale sympatyczna – jak każda dziewczyna w tym wieku. Szare oczy, proste brązowe włosy, zgrabna figura.
W styczniu mama trafiła do szpitala z zapaleniem płuc. Mieszkanie zostało dla mnie i dla niego. I wtedy się stało to, co często zdarza się naiwnym siedemnastolatkom. Uległam jego namowom, obietnicom, słodkim słówkom, które tak łatwo się mówi, gdy się jest zakochanym.
Kiedy zorientowałam się, iż jestem w ciąży, od razu pobiegłam do niego.
– A ja tu jaki mam z tym związek? Z jakiej racji mam być ojcem? Rozejrzyj się – powiedział i zniknął z mojego życia tak szybko, jak się w nim pojawił.
Co miałam robić? Z kim się radzić? Czas płynął, a ja nie mogłam się przemóc, żeby powiedzieć mamie.
Nadeszła wiosna, czas lekkich ubrań. Stałam przed lustrem, próbując dopiąć dżinsy na rozciągniętych biodrach. Bluzka też nie chciała się zapiąć na piersiach.
– Chyba przytyłaś – usłyszałam za sobą głos mamy. Drgnęłam. – Poczekaj… – Mama odwróciła mnie do siebie, westchnęła i przycisnęła dłoń do gardła.
– Od kogo? Ile czasu? Dlaczego milczałaś? – zaczęła lamentować.
Krzyczała, biegała za mną po mieszkaniu z ręcznikiem w dłoni, wymyślając mi. Potem siedziałyśmy na kanapie, przytulone, i razem płakałyśmy. Na aborcję było już za późno.
Zdałam maturę, ale na studia nie poszłam. Pod koniec września urodziłam ślicznego chłopczyka, w którego twarzy odbijały się rysy tego beztroskiego, nieodpowiedzialnego chłopaka.
Kiedy syn podrósł, mama przez znajomą załatwiła mi pracę w urzędzie gminy. Nie znosiłam tego miejsca. Ludzie ciągle narzekali, żądali, grozili. Za dodatkowe pieniądze sprzątałam jeszcze wieczorami pokoje i korytarze po brudnych butach. Maks rosł, trzeba go było ubierać, płacić za przedszkole.
Był spokojnym dzieckiem, nie sprawiał kłopotów. O sobie zapominałam, ale on nigdy nie czuł się pokrzywdzony – ani miłością, ani zabawkami.
Gdy poszedł do szkoły, mama poważnie zachorowała i po ośmiu miesiącach zmarła. Wzięłam dodatkową pracę – sprzątałam w sąsiednim biurze. Mycie podłóg to jeszcze nic, ale okna, sprzątanie po remoncie… Wracałam do domu jak cień.
A potem nadszedł ten czas – wiek dojrzewania. Syn stał się opryskliwy, zamknięty w sobie. Odpychał moje pytania o szkołę, odpowiadał ostro. Wiedziałam, iż trzeba go pilnować. Łatwo wpaść w złe towarzystwo. Ale wracałam tak późno, iż ledwo starczało sił na prostą kolację i pytanie: „Jak w szkole?”.
Ostatnio zaczęłam zauważać siniaki na jego rękach, zadrapania na twarzy. Mówił, iż przewrócił się na wychowaniu fizycznym…
Aż pewnego dnia zobaczyłam go z dziewczyną. Może i nic, ale wyglądała dziwnie – czarna bluza trzy razy za duża, szerokie spodnie, różowe włosy i kolczyk w nosie. Może w środku dobra, tylko moda taka. Ale nie wszystkie dziewczyny tak się ubierają.
Próbowałam rozmawiać, ale jak zwykle burknął i zamknął się w pokoju. Co robić? Postanowiłam, iż to pierwsze uczucie trzeba przeczekać, jak chorobę. Zakazami tylko pogorszę sprawę. Ale serce bolało. Całe dnie sam w domu. Żeby tylko nie powtórzył moich błędów…
Szedłam do domu, ledwo powłócząc nogami, próbując przez liście dostrzec światło w naszych oknach. Czarne prostokąty szyb nie pozostawiały wątpliwości – Maksa nie ma.
Wspinałam się po schodach, kołysząc głową jak zmęczony koń. Siatka wpijała się w palce – najchętniej rzuciłabym ją tutaj. Ledwo zdążyłam przycisnąć się do ściany, kiedy obok mnie przemknął Igor, kolega Maksa.
– Igor? – zawołałam. – Co tak pędzisz?
Chłopak przebiegł jeszcze kilka stopni, zanim się zatrzymał. Zawahał się, po czym wrócił, przeskakując po dwa schody.
– Ciociu… – złapał oddech. – Myślałem, iż mi się wydaje… Maksa nie ma w domu. To znaczy, iż jest z nimi…
– Mów wprost! Co się stało? Gdzie Maks? Z kim?! – wykrztusiłam.
– Słyszałem, jak rozmawiali… Ta jego dziewczyna, Kasia, namówiła go, żeby przeskoczył z dachu na dach. Że jak to zrobi, to znaczy, iż ją kocha. A reszta będzie nagrywać telefonem i wrzuci do internetu. Biegłem go ostrzec, ale go nie ma… – gubił się w słowach. – Pobiegę, może uda mi się go odwieść. – I zniknął.
– Igor! – krzyknęłam, ale w dole już zatrzasnęły się drzwi.
Rozluźniłam palce i ciężka siatka wypadła mi z rąk. Produkty rozsypały się po schodach. Pękła torebka mleka – biała struga spływała po stopniach.
Drzwi jednego z mieszkań otworzyły się i wyszedł młody mężczyzna. Zobaczył mnie, zakupy na podłodze, podszedł.
– Co się stało? Ktoś panią potrącił?
– Nie… Kolega syna powiedział, że… – przycisnęłam dłoń do policzka. – Że poszedł z chłopakami na dach. Namówili go, żeby przeskoczył na sąsiedni budynek. Chcą nagrać… Nie wiem, co robić… – Ruszyłam w dół, poślizgnęłam się w mleku, ale mężczyzna zdążył mnie podtrzymać.
– Gdzie pani idzie? Ja pójdę – wręczył mi zb– Zostan pani w domu, zadzwonię, jak coś się dowiem – powiedział, po czym zbiegł po schodach, a ja wróciłam do mieszkania, wypełnionego ciszą i strachem o mojego chłopca.