Bliski człowiek

newsempire24.com 4 godzin temu

Dziadku, ej! wciągał za rękę skulonego, w długim, za dużym płaszczu przylegającego mężczyznę Szymon, trząsąc się w miejscu i drugą ręką muskał wargi.

Jan Trofimowicz spojrzał krzywo na wnuczka, zaciągnął mocniej przy szyi swój kraciasty czerwonoczarny szalik, długą, wełnianą, szorstką wstęgę z frędzlami.

Te frędzle zawsze wpychały się Szymonowi w oczy, gdy dziadek pochylał się i coś do niego szeptał.

Teraz nitki wełny nieprzyjemnie dotknęły chłodnej, czerwonej od mrozu buzi.

Szymon zmarszczył się, pocierał policzki palcami i znów patrzył na Jana Trofimowicza z wyrazem rozpaczy w oczach.

No! ryknął starzec, czy to warcząc, czy warcząc. Co? Ej, mówisz? Powiedz JEST! Powiedz, jak trzeba, rozumiesz? No! i spojrzał swoimi szkarłatnymi oczami prosto w wnuczka.

Ich oczy były podobne jak dwa odbicia, miniatury jednej drugiej.

Jednak Jan Trofimowicz widział więcej, nie chciał widzieć więcej, nigdy nie płakał, płonął surową nieposłuszeństwem, a Szymon widział jedynie dom i przedszkole, czasem dziadek zabierał go do piwiarni, do towarzyszy, jak tak nazywał przyjaciół. Te oczy płakały cicho, by nikt nie skarżył się.

Ej wyszeptał chłopiec.

Jest! warknął dziadek.

Ej, ej

Patrzyli na siebie, a śnieg sypał się nieprzerwanie, przykrywając białą kołdrą dwie bliskie, ale nie rozumiejące się osoby, gdy nagle podeszła kobieta, Dorota Kowalska, kucharka z stołówki Wszystko po garach, rozświetlona lampkami girland po prawej stronie nieudanych rozmówców.

Jasiu, to ty? zagadła Dorota, głośno kaszląc. A patrz, jaki szalik, kochanie! Czerwony, jakby od Świętego Mikołaja!

To ja. Szalik mam od lat, po co się tak przyczepiasz? mruknął Jan Trofimowicz, wyprostowując się i przyklejając nos do jej kobiecego biustu.

No dobra. Zaciekły już, nie podchodź. Co znowu podsunąłeś temu chłopcu? Czyżby Ludmiła przestała chodzić za synem? skinęła Dorota w stronę Szymona.

Ludmiła wyjechała. Ma delegację wytłumaczył Jan, wypluwając.

Na ten miesiąc? Och, Jasiu, ona cię obciążyła, cholero! Czy ojciec się nie zgłosił? Dorota pochyliła się, zdmuchując dużą, ciężką ręką schowaną w rękawiczce śnieg z czapki Szymona.

Przypomniała mi się babcia pierwszej nocy odparł Jan z gniewem. Długo go nie widać. Boli go, iż musi się zajmować niepełnosprawnym. Narodził sobie innego, normalnego. Rozumiesz, Szymonie? mruknął starzec. Szymon wzruszył ramionami. Nie rozumiem. No cóż, może i nie potrzebujesz

Czy trzeba, czy nie, nie nas sądzić. Dlaczego się kłócicie? zawołała Dorota, dmuchając w twarz Szymona. Z niej unosił się aromat zupy, kotletów i czegoś słodkiego. Szymon nie pamiętał, co to, ale w brzuchu znowu burczało.

Wiesz, w ogródku nie jadłem, a w szkole mówią, iż młoda dziewczyna odwróciła się, i tyle. On się buntuje, ja go zabieram do domu. Nie podaję mu kiełbasy, bo to biedak! A on tylko jęczy ej, ej. Niech nauczy się mówić jest, a kupię bułkę. To moje ostatnie słowo! Marszując brwiami, zadeklarował Jan.

Dorota spojrzała na niego chwilę, przycisnęła dłonie do bioder i zacisnęła wargę, po czym lekko klepnęła Szymona w kark, tak, iż staruszek chwilowo się zachwiał.

A to moje ostatnie słowo. Nie dam głodnemu dziecku cierpieć. Nie jest niepełnosprawny, sam to mówił. Ma opóźnienie, ale nadrobi. Dościgniesz, Szymonie? skinęła.

Chłopiec patrzył w nią oczkami, czując, jak w brzuchu coś się kurczy.

No to chodźmy do stołówki. Dziś mam wolne, Łucja mnie zastąpi. Wszystko się zmieści przy kuchence! Za mną, biedni! rozkazała, machając ręką, jakby prowadziła oddział żołnierzy.

Nie mamy czasu. Czas wrócić do domu! odparł Jan Trofimowicz.

Nie chciał wchodzić w cudze kąty nie była pora. Lepiej dotrzeć powoli do kamienicy, wjechać z Szymonem na ósmy piętro, w windzie stuknąć przycisk, liczyć. Szymon będzie walczył, a Jan krzyczał, iż wnuk nie ma wyrosnąć niedoświadczonym.

Szymon ucichnie, znów powie ej, niepisany głupiec

I tak odjechali, a Dorota patrzyła za nimi ze smutkiem.

Chciała troszczyć się. O kogo? Nieważne. Rozgrzać, nakarmić, pogłaskać. Nie o Jana Trofimowicza on nie był w jej guście! O Szymona, tego płochliwego chłopca

Zima nie dawała za wygraną, Ludmiła przeskakiwała z delegacji na delegację, dziadek wciąż woził Szymona do ogrodu, krzyczał i jęczał, szorstko zapinał mu czapkę, rękoma drżącymi zapinał płaszcz. I znowu szli, mieniąc się czerwonym szalikiem jak latarnie w burzy przemęczonego miasta. A Dorota obserwowała ich wędrówki.

Pewnego szczególnie ciężkiego czasu dla dziadka i wnuka, nie wytrzymała i przywiozła ich do swojej stołówki.

Mówię, iż nie pójdziemy! Do domu, Szymonie! Aleksandrze! ryknął Jan, wyciągając rękę do ciotki.

Jednak i on czuł, iż już dotarli do pewnego kresu. Dalej ciemność i rozpacza. Czy rozumie, czy nie wielkie pytanie; Szymon smutny, czasem szuka matki, węszy jej płaszcz w przedpokoju, chowa się w niego nosem. Dziadka się boi.

Czasem Szymon płacze we śnie, szuka kogoś, dziadek podsuwa mu rękę, ale chłopiec odpycha.

Oto twoja głupia miłość! jęczy zmęczony Jan. Matki nie potrzebujesz! Ona teraz w restauracji, kieliszek w ręku trzęsie, a ty tu walczysz

Wyobrażając sobie te wieczorne cierpienia, Jan Trofimowicz zgodził się wpaść do Dory w pracy.

No i dobrze, Jasiu! Co tam u was w domu? Ja mam szarlotkę! Chodźmy!

Zapełniała korytarz, mężczyźni i kobiety podążali za nią.

Wszystko po garach było pełne po brzegi. Tanie, ale sycące, jak w domu. Proste jedzenie rosół, gulasz, kasza gryczana po kupiecku, sałatka, kompot. Czasem podawano placki. Dorota nauczyła się tego od kolejnego kochanka, gotowała nie w garnku, ale i tak wychodziło wahwah. Słodka marchewka, drobno posiekana cebulka, ryż osobno, nie zlepiony, maślany, błyszczący, mięso w dobrym nastroju.

Smacznego, dzieci! wołała Dorota, kiedy dziękowano jej.

Tak właśnie było. Gotowała, jak lubiła. Jakby karmiła rodzinę, dużą, z pulchnymi dzieciakami i mężemrobotnikiem. Niech popijał wódkę przy solonej śledzi, niech gadał o polityce, a potem śpiewał piosenki. Głównie, żeby był. I dzieci. Dorota zawsze chciała troje. Płeć nie grała, liczyło się ciepłe, mleczne mniamnięcie z piersia. I gotowała im kaszki, kompoty, zupy ale nie wyszło

Dlaczego Dorota była sama, nigdy nikomu nie wyjawiła. Żyła i tyle. Mało kto na ziemiMatce widział takie kobiety

W sali przeszli mężczyzna, chłopiec i kucharka. Ktoś z stałych bywalców podniósł się, ukłonił.

Tak przywitali gospodarza karczmy, pijaków i złodziei, dziękując, iż nie wyrzuca ich pan na zewnątrz.

Dorota także przywitała. Niech jedzą. Najedzony to dobry człowiek. Tak.

Wejdź, Szymonie, głodny! otworzyła drzwi do zaplecza pomieszczenia z dwoma stołami, łóżkiem i szafą. Co, zmarzliście? A mamy już ogórkowy barszcz! Siadajcie. Szymonie, usiądź. Tu krzesło jak dla misia, małego. Dla dziadka. A ja a ja stoję, jak koń pokazała ręką, zniknęła za drzwiami.

Jan Trofimowicz niechętnie się rozebrał, drżał. Od kilku dni go mroziły kości, chciał leżeć w domu, pić herbatę z dżemem, jeść bułkę i spać. A tu Szymon…

Oddech Szymona nie był w porządku od samego porodu; lekarz powiedział, iż jest słaby.

Upadło coś? zmarszczył Jan. Nie zauważyłaś?

Nie, nie chciałam wychodzić. Lepiej nie rodzić, teraz cierpię westchnęła Łucja.

Spokojnie! Da się, wszystko będzie dobrze! Szymonie! Saszku! zawołał mężczyzna przy kołysce, w której kołysał się Szymon.

Mijały miesiące, potem znikł.

Łucja zrozumiała, iż urodziła dla siebie, a obietnice wszystko będzie dobrze nie spełnią się. Płakała, wspominała ojca.

Łucjo? Co takiego? zapytał Jan w słuchawce.

Nie rozmawiali półtora roku, po kłótni na urodzinach Łucji.

Wtedy wyrzuciła ojca z przyjęcia, mówiąc, iż mu przeszkadza w życiu.

On odszedł do mieszkania po rodzicach. Żona, matka Łucji, zmarła dawno. Wtedy miał zagrać w Dziadka w Śniegu, ale przyjechała karetka i Łucja została w domu, patrząc, jak wynoszą matkę. Bilet odrzucono.

Od tego Jana nie lubi Dziadka w Śniegu, a Łucja ojca, który nie pozwolił jej wstąpić do pałacu w Warszawie.

Łucjo! Nie rozumiesz? Mama nie żyje! szepnął ojciec.

Łucja nie słuchała, była twarda jak kamień. Nie kochała nikogo. Wszystko jej było winą. Szymon miał spełniać normy. Krzyczała, iż nie chce, iż jest w sobie. Nie chciała mieć takiego syna. Nie chciała go mieć.

Jan Trofimowicz wiódł Szymona do przedszkola, rano i wieczorem, mył, czesał, smażył jajka na dwoje. Jedli w ciszy, stukając widelcami. Jan wypijał kieliszek, a w nim budził się nauczyciel.

Po myciu naczyń siadał z ospałym Szymonem na kanapę, przytulał wnuka i razem oglądali Młodość, odcinek po odcinku. Szymonowi nudziły się obrazy, Jan wskazywał małym palcem, prosząc powtórzyć słowa.

Szymon próbował. Najpierw wpatrywał się w usta dziadka, dotykał je, potem szukał własnych i wydychał coś, co przypominało słowo. Mylił się, Jan się złościł, notes spadał, a Szymon szedł spać.

Kochał Jan chłopca? Sam nie wiedział. Może kochał, ale nie rozumiał. I nie wiedział, jak pomóc

No, chłopaki, łapcie się! Szymonie, weź łyżkę! wpadła do kuchni Dorota, ustawiając tacę pełną talerzy.

Chłopiec odwrócił się i od razu zaczął płakać.

W ogrodzie Galia Egorowa, zaciskając usta, próbowała wcisnąć choć łyżkę zupy do ust Szymona. Boleło, chłopiec się wykręcał, Galia przeklinała.

A ciotka Dorota też przeklinała

Jednak nie tak się stało.

Dorota postawiła stolik, podsunęła krzesełko i westchnęła. Jan zaczął jeść. Ciepło przeszło po ciele, które drżało w zimnym warsztacie przy autobusie, w którym Jan pracował, a w powietrzu unosił się zapach liści laurowych i kiszonych ogórków.

Znamy się już trzydzieści lat, prawda? zaczęła Dorota, zwracając się do Szymona. Co, nie pamiętasz? A wiesz, co robiliśmy kłóciliśmy się, godziliśmy, a ja go kiedyś poślubiłam! mrugnęła Dorota, wlewając łyżkę zupy do ust chłopca. Smaczne? Widzisz, mówię! Zawsze trzeba jeść smacznie, Szymonie. A nie smacznie nie je się. I żyć trzeba, żeby było radośnie.

Skąd ma przyjść radość, kiedy jest sam, bez mamy, a ja nie wiem, co zrobić? marudził Jan, szukając leku, ale Łucja odmawiała diagnoJan w końcu zrozumiał, iż jedynym lekarstwem jest jego własna miłość i cierpliwość, które mają przywrócić uśmiech Szymonowi.

Idź do oryginalnego materiału