Cynkowy blask
Gdy Wiktor wrócił do swojego miasta, zagubionego między pagórkami środkowej Polski, nikt nie wiedział, po co to zrobił. On sam też nie potrafił wyjaśnić. Poranek był szary, z drobnym deszczem, który natychmiast wsiąkał w asfalt. Wstał, zaparzył gorzką herbatę, zebrał podniszczoną torbę, wrzucając do niej starą skórzaną kurtkę pachnącą wilgocią i solą, zapalniczkę „Zippo”, podarowaną kiedyś przez Szymona, oraz bilet w jedną stronę. Bilet kupił na chybił trafił, jakby czyjaś niewidzialna ręka prowadziła jego palce po klawiaturze.
Miasto przywitało go zapachem mokrej ziemi, zardzewiałego żelaza i zmęczonymi cieniami od odrapanych bloków. Wszystko było niemal tak samo jak piętnaście lat temu — tylko farba na ścianach bardziej wyblakła, rdza na poręczach wżarła się głębiej, a szyldy nad sklepami migały przygaszonym neonem, jakby się dusiły. Ale najważniejsze — on się zmienił. A może wrócił do tego, kim był kiedyś? Trudno w to było uwierzyć.
Nazywał się Wiktor. Kiedyś wyjeżdżał stąd, trzasnąwszy drzwiami tak mocno, iż szyby zadrżały, na gwałtownie wrzucając do plecaka kilka rzeczy i wyrwawszy z rodzinnego albumu jedno zdjęcie — gdzie matka obejmuje go za ramiona, a on, nastolatek z ponurym spojrzeniem, patrzy gdzieś w bok, jakby przeczuwał nieuniknione. Wtedy wydawało mu się, iż nie tylko opuszcza to miasteczko — zrzuca starą skórę, wydostaje się z klatki, by zdobyć wolność, nowe życie, coś prawdziwego.
Teraz nie czuł wolności.
Na dworcu nikt go nie witał. I nie oczekiwał nikogo. Pociąg stanął, drzwi otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem, ludzie wokół spieszyli się — do rodziny, do taksówek, do swoich spraw. Wiktor pozostał na peronie, ściskając uchwyt torby, wpatrując się w odrapaną ławkę pod tablicą „Bilety”. Wszystko tu było boleśnie znajome, aż do zgrzytu w skroniach.
Matka przeszła udar. Leżała w domu, prawie nieruchoma, tylko jej oczy ślizgały się po pęknięciach na suficie. Dzwonił kilka razy — słuchawkę odbierał ojciec. Mówił krótko, bez zbędnych słów. Ojciec miał teraz nową rodzinę, małe dzieci, które pewnie choćby nie słyszały o Wiktorze.
Siostra zniknęła w Krakowie, zostawiając tylko pocztówkę z widokiem na Wisłę i napisem: „U nas wszystko w porządku”. Nie było podpisu. Wiktor szukał jej — dzwonił, pisał, ale odpowiedzią była cisza. W końcu odpuścił. Zmęczył się.
Wynajął pokój u ciotki Wandy — tej samej, która kiedyś piekła mu pierogi z kapustą, smarowała jodyną rozbite kolana i opowiadała, jak jej mąż przepracował całe życie w tartaku, aż umarł na zawał. Jej dom się nie zmienił: odrapane ściany, stary pled na kanapie, własnoręcznie uszyty pokrowiec na telewizor. Ciotka Wanda, zgarbiona, pachnąca ziołami i tanim mydłem, spojrzała na niego i pokręciła głową.
— No co, Wicio, znowu do naszej głuszy? Nie przyzwyczaiłeś się tam? — zapytała, dolewając herbaty do popękanej filiżanki.
Wzruszył ramionami. — Musiałem. Po prostu… musiałem.
Czwartego dnia poszedł do opuszczonych szop.
Tam, gdy miał szesnaście lat, razem z Szymonem naprawiali starą „Nysę”, którą dostał po dziadku. Marzyli, żeby przerobić ją na jakiś terenowy wóz i ruszyć na południe, nad morze. Nad morze nie dojechali. Tego roku Szymona wsadzili — bójka, butelka, śmierć. Miejscowi szeptali: „chłopakowi się nie poszczęściło”, ale Wiktor wiedział: to jemu się poszczęściło, iż nie jego zabrali. Był obok, gdy to się stało, ale wtedy po prostu uciekł. Wrócił się i odszedł.
Potem — studia, praca, życie przypominające cudze ubranie, które założył, bo nic innego nie było. Życie szare, bez jaskrawych kolorów, jak stary film, który ogląda się do końca, bo wyłączyć jest już za późno. I oto znów jest tutaj, przy szopach, wśród zardzewiałego żelaza, zapachu oleju i porzuconych samochodów, jakby wrócił do korzeni, które dawno powinny zgnić.
Szymona, jak mówili, niedawno wypuścili. Można go było znaleźć w nędznym warsztacie na skraju miasta, gdzie naprawiał stare „Syreny” — samochody równie zniszczone jak on sam. Wieczorami pił, wpatrując się w mętną szybę, jakby szukał w ciemności znajomych cieni przeszłości. Wiktor nie wiedział, co powiedzieć, ale poszedł. Musiał.
Warsztat przywitał go brzękiem metalu, skrzypieniem zardzewiałych wrót i zapachem benzyny, wżartym w ściany. Szymon siedział na piętach przy kole starego auta, kręcił kluczem, skupiony na śrubach. Nie od razu podniósł głowę. Gdy to zrobił — jego wzrok był długi, ciężki, jakby próbował dostrzec w Wiktorze tamtego chłopaka z przeszłości.
— Skąd się wziąłeś? Z księżyca spadłeś?
— Prawie. Z Krakowa.
— No i jak tam? Twój Kraków.
— Głośny. Zimny. Pusty.
Szymon prychnął, podniósł się. Stał się cięższy, niższy, z tatuażem na szyi i blizną przez brew, jakby życie go oznaczyło, żeby nie zgubić.
— Wtedy zwiałeś.
— Zwiałem. Nie przeczę.
Cisza zawisła jak dym. Potem Szymon westchnął:
— No dobra. Chodź, wypijemy. Koła i tak nie znajdziemy.
Siedzieli w szopie, pili herbatę z tanim koniakiem z blaszanych kubków. Za bramą gęstniał zmierzch. Było cicho, prawie jak w dzieciństwie. Tylko wtedy wszystko było przed nimi.
— Po co przyjechałeś? — spytał Szymon.
Wiktor milczał przez chwilę. W końcu odparł:
— Czasem chce się wrócić tam, gdzie wszystko poszło nie tak.
Szymon spojrzał na niego, mrużąc oczy, jakby widział go pierwszy raz.
— Tu wszystko dawno zabetonowano. Wyjścia nie ma.
— Wiem.
Rankiem Wiktor wstał wcześnie. Poszedł do starej szkoły. Drzwi były zamknięte, okna pokryte kurzem, ale w jedWrócił do domu ciotki Wandy, zostawiając za sobą ślady butów na mokrym chodniku, jakby odciskał w ziemi ostatnie wspomnienia, których nikt już nie podniesie.