Blask Cynowej Światłości

twojacena.pl 3 dni temu

**Cynobrowy blask**

Gdy Tadeusz wrócił do swojego miasta, ukrytego między pagórkami środkowej Polski, nikt nie wiedział, po co to zrobił. On sam też nie potrafił wyjaśnić. Poranek był szary, z drobnym deszczem, który natychmiast wsiąkał w asfalt. Wstał, zaparzył gorzką herbatę, spakował podniszczoną torbę, wrzucając do niej starą skórzaną kurtkę, śmierdzącą wilgocią i solą, zapalniczkę „Zippo”, podarowaną kiedyś przez Krzysia, oraz bilet w jedną stronę. Kupił go na chybił trafił, jakby czyjaś niewidzialna ręka prowadziła jego palce po klawiaturze.

Miasto przywitało go zapachem mokrej ziemi, zardzewiałego żelaza i zmęczonymi cieniami od odpadającego tynku bloków. Wszystko było prawie takie jak piętnaście lat temu – tylko farba na ścianach bardziej wyblakła, rdza na poręczach wżarła się głębiej, a szyldy nad sklepami migały przytłumionym neonem, jakby się dusiły. Ale najważniejsze – on sam się zmienił. A może stał się bliższy temu, kim był kiedyś? Trudno było w to uwierzyć.

Nazywał się Tadeusz. Kiedyś wyjeżdżał stąd, trzaskając drzwiami tak głośno, iż szyby zadrżały, wrzucając na gwałtownie parę rzeczy do plecaka i wyrywając z rodzinnego albumu jedno zdjęcie – gdzie matka obejmuje go za ramiona, a on, nastolatek z ponurym spojrzeniem, patrzy gdzieś w bok, jakby przeczuwał nieuniknione. Wtedy wydawało mu się, iż nie tylko opuszcza to miasteczko – ale zrzuca starą skórę, wydostaje się z klatki, by znaleźć wolność, nowe życie, coś prawdziwego.

Teraz tej wolności nie czuł.

Na dworcu nikt na niego nie czekał. I nie oczekiwał. Pociąg się zatrzymał, drzwi otworzyły się z przeciągłym skrzypieniem, ludzie wokół spieszyli się – do rodziny, do taksówek, do swoich spraw. Tadeusz został na peronie, ściskając rączkę torby, wpatrując się w odpryskującą ławkę pod znakiem „Bilety”. Wszystko tu było boleśnie znajome, aż do zgrzytu w skroniach.

Matka przeszła udar. Leżała w domu, niemal nieruchoma, tylko jej oczy ślizgały się po pęknięciach na suficie. Dzwonił kilka razy – słuchawkę odbierał ojciec. Mówił krótko, bez zbędnych słów. Ojciec miał teraz nową rodzinę, małe dzieci, które pewnie choćby nie słyszały o Tadeuszu.

Siostra zniknęła w Gdańsku, zostawiając jedynie pocztówkę z widokiem na Motławę i napisem: „U nas wszystko w porządku”. Podpisu nie było. Tadeusz jej szukał – dzwonił, pisał, ale odpowiedzią była cisza. W końcu odpuścił. Zmęczył się.

Wynajął pokój u ciotki Haliny – tej samej, która kiedyś piekła mu pierogi z kapustą, smarowała jodyną rozbite kolana i opowiadała, jak jej mąż przepracował całe życie w tartaku, aż umarł na zawał. Jej dom się nie zmienił: odpryskujące tynki, stary koc na kanapie, samodziałowy pokrowiec na telewizorze. Ciotka Halina, przygarbiona, pachnąca ziołami i tanim mydłem, spojrzała na niego i pokręciła głową.

— Co, Tadzik, znowu do naszej dziury? Nie przyjąłeś się tam? — zapytała, dolewając herbaty do pękniętego kubka.

Wzruszył ramionami. — Musiałem. Po prostu… musiałem.

Czwartego dnia poszedł do opuszczonych szop.

Tam, w wieku szesnastu lat, on i Krzyś naprawiali starą „Warszawę”, która została po dziadku. Marzyli, żeby przerobić ją na terenówkę i ruszyć na południe, nad morze. Nad morze nie dojechali. Tego roku Krzysia wsadzili – bójka, butelka, śmierć. Miejscowi szeptali: „nie poszczęściło mu się”, ale Tadeusz wiedział: jemu się poszczęściło, iż nie jego zabrali. Był obok, gdy to się stało, ale wtedy po prostu uciekł. Odszedł.

Później – studia, praca, życie przypominające cudze ubranie, które włożył, bo nic innego nie miał. Życie szare, bez jaskrawych kolorów, jak stary film, który oglądasz do końca, bo wyłączyć już za późno. I oto znów tu był, przy szopach, wśród zardzewiałego żelaza, zapachu oleju i porzuconych samochodów, jakby wrócił do korzeni, które dawno powinny zgnić.

Krzysia, mówili, niedawno wypuścili. Można go było znaleźć w podupadłym warsztacie na obrzeżach miasta, gdzie naprawiał stare „Syreny” – samochody równie zniszczone jak on sam. Wieczorami pił, wpatrując się w mętną szybę, jakby wypatrywał w ciemnościach znajomych cieni przeszłości. Tadeusz nie wiedział, co powiedzieć, ale poszedł. Musiał.

Warsztat powitał go stukotem metalu, skrzypieniem zardzewiałych wrót i zapachem benzyny wżerającym się w ściany. Krzyś siedział na piętach obok koła starego auta, kręcił kluczem, wpatrując się uparcie w śruby. Nie od razu podniósł głowę. Gdy to zrobił – jego wzrok był długi, ciężki, jakby próbował dostrzec w Tadeuszu tamtego chłopaka z przeszłości.

— Skąd ty się wziąłeś? Z księżyca spadłeś?

— Prawie. Z Gdańska.

— No i jak tam? Twój Gdańsk.

— Głośno. Zimno. Pusto.

KrW końcu wyszli na zewnątrz, gdzie pierwsze płatki śniegu wirowały w mroźnym powietrzu, jak maleńkie, zapomniane obietnice.

Idź do oryginalnego materiału