**Dziennik, 15 listopada**
Błagam cię, córeczko, zlituj się nade mną. Trzy dni nie miałam w ustach kawałka chleba, a w portmonetce ani grosza szepnęła staruszka do sprzedawczyni.
Mroźny wiatr przenikał do szpiku kości, owijając się wokół starych kamienic Wrocławia, jakby chciał przypomnieć czasy, gdy ludzie mieli jeszcze ciepłe serca i szczere spojrzenia.
Wśród szarych murów i odrapanych szyldów stała starsza kobieta, jej twarz pokryta siecią zmarszczek, każda jak osobna opowieść o cierpieniu, walce i zapomnianych nadziejach. W dłoniach ściskała wytarty worek z pustymi butelkami ostatnie ślady minionego życia. Łzy spływały jej po policzkach, nieśpieszne, by wyschnąć w zimnym powietrzu.
Błagam, córuś szepnęła drżącym głosem, jak liść na wietrze. Trzy dni bez chleba. Nie mam już choćby złotówki
Słowa zawisły w powietrzu, ale za szybą piekarni sprzedawczyni tylko wzruszyła ramionami. Jej spojrzenie było chłodne jak lód.
I co z tego? odparła zniecierpliwiona. To piekarnia, nie punkt skupu. Nie umiesz czytać? Na tablicy wyraźnie pisze: butelki oddaje się w wyznaczonym miejscu, tam dostaniesz pieniądze na chleb, na jedzenie, na życie. Czego ode mnie chcesz?
Staruszka zmieszała się. Nie wiedziała, iż punkt zamykają o dwunastej. Spóźniła się. Spóźniła na tę odrobinę nadziei, która uratowałaby ją przed głodem. Kiedyś choćby nie pomyślałaby o zbieraniu butelek. Była nauczycielką, kobietą wykształconą, dumną, która choćby w najcięższych dniach nie straciła honoru. A teraz? Stała przed kioskiem jak żebraczka, czując, jak gorzki wstyd zalewa jej duszę.
No cóż sprzedawczyni złagodniała nieco. Powinnaś mniej spać. Jutro, jeżeli przyjdziesz wcześniej, dam ci coś do zjedzenia.
Córeńko błagała kobieta daj choć ćwiartkę bochenka Oddam ci jutro. Kręci mi się w głowie Nie wytrzymam tego głodu.
Ale w oczach sprzedawczyni nie było iskry litości.
Nie odcięła szorstko. Nie zajmuję się jałmużną. Sama ledwo wiążę koniec z końcem. Codziennie przychodzą tłumy, nie mogę wszystkich wykarmić. Nie zawracaj mi głowy, kolejka stoi.
Nieopodal stał mężczyzna w ciemnym płaszczu, pogrążony w myślach. Wydawał się nieobecny, jakby żył w innym świecie świecie decyzji, planów, przyszłości. Sprzedawczyni natychmiast się ożywiła, jakby przed nią stanął nie byle kto, ale istotny gość.
Dzień dobry, panie Tomaszu! zawołała uprzejmie. Dzisiaj mamy pański ulubiony chleb, z orzechami i suszonymi śliwkami. A rogaliki świeżutkie, z morelą. Wiśniowe są z wczoraj, ale też smaczne.
Dzień dobry odpowiedział roztargniony. Proszę chleb i sześć rogalików wiśniowych.
Morelowe? zapytała z uśmiechem.
Niech będą morelowe mruknął.
Wyciągnął gruby portfel, podał banknot i w tej chwili jego wzrok przypadkiem padł na bok zatrzymał się. Zobaczył staruszkę stojącą w cieniu kiosku. Jej twarz wydała mu się znajoma. Zbyt znajoma. Ale pamięć uparcie odmawiała współpracy. Tylko jeden szczegół zabłysnął w jego świadomości: duży, staroświecki brosz w kształcie kwiatu przypięty do jej wytartego płaszcza. Coś w nim było coś bliskiego.
Mężczyzna wsiadł do czarnego samochodu, położył torbę na siedzeniu i odjechał. Jego biuro mieściło się niedaleko, na obrzeżach miasta, w nowoczesnym, ale skromnym budynku. Nie lubił przepychu. Tomasz Nowak, właściciel dużej sieci sklepów elektronicznych, zaczynał od zera, wczesne lata 90., gdy kraj był na krawędzi chaosu, a każda złotówka wymagała krwi i potu. Dzięki uporowi, inteligencji i ciężkiej pracy zbudował imperium bez protekcji.
Jego dom przytulny dom pod Warszawą tętnił życiem. Mieszkała tam żona Joanna, synowie Kuba i Maciek, a niedługo miała urodzić się wyczekiwana córeczka. To właśnie telefon od żony wyrwał go z zamyślenia.
Tomek powiedziała zmartwiona Joanna dzwonili ze szkoły. Kuba znowu się pobił.
Kochanie, nie wiem, czy dam radę westchnął. Mam ważne spotkanie z dostawcą. Bez tej umowy stracimy miliony.
Ale ja nie dam rady sama szepnęła. Jestem w ciąży, zmęczona. Nie chcę tam iść sama.
Nie idź odparł stanowczo. Obiecuję, iż znajdę czas. A Kuba dostanie burę, jeżeli się nie ogarnie.
Nigdy cię nie ma w domu powiedziała smutno. Wychodzisz, gdy dzieci jeszcze śpią, wracasz, gdy już śpią. Martwię się o ciebie. Nie odpoczywasz.
To praca odparł, czując ukłucie winy. Ale wszystko dla was. Dla ciebie, dla dzieci, dla córeczki, która już niedługo przyjdzie na świat.
Wybacz mi szepnęła. Po prostu cię potrzebuję.
Tomasz spędził cały dzień w biurze, a potem jeszcze wieczór. Gdy wrócił, dzieci już spały, a żona czekała w salonie. Przeprosiła za swoje słowa, ale on tylko pokręcił głową.
Masz rację powiedział cicho. Za dużo pracuję.
Zaproponowała podgrzanie kolacji, ale odmówił.
Jadłem w biurze. Przyniosłem rogaliki morelowe, z tej samej piekarni. Pyszne. I chleb z orzechami
Dzieciom nie smakował zauważyła Joanna. choćby nie dojadły.
Tomasz zamyślił się. W jego głowie pojawił się obraz staruszki. Coś w niej było coś głęboko znajomego. Nie tylko twarz, ale i postawa, spojrzenie, brosz I nagle, jak błysk, wróciła pamięć.
Czy to możliwe? szepnął. *Helena Borkowska*?
Serce ścisnęło mu się. Przypomniał sobie wszystko. Szkołę, klasę, jej surowe, ale życzliwe oczy. Jak uczyła go matematyki, cierpliwie tłumacząc każde zadanie. Jak on, chłopak z biednej rodziny, mieszkał z babcią w małym mieszkaniu, gdzie czasem brakowało choćby chleba. A ona ona to widziała. Wymyślała dla niego prac














