Bezradność

newskey24.com 1 tydzień temu

Dzisiaj znowu myślę o tym, jak to wszystko się zaczęło. Dorastałam jak chwast przy drodze — bez opieki, bez ciepła, bez uwagi. Żadnych czułości, żadnej troski, ani choćby zwykłego „jesteś mi potrzebna”. Ubrania dostarczały mi tylko cudze łachmany, często tak zniszczone, iż przez dziury widać było moje chude kolana. Buty wiecznie chlapały — raz nabierały wody, raz odpadła podeszwa. Żeby nie bawić się z włosami, mama strzygła mnie „pod miskę”. Mimo to zawsze sterczały na wszystkie strony, jakby krzyczały o chaosie w moim życiu.

Do przedszkola nigdy nie chodziłam. Może i chciałam — tam, gdzie inne dzieci, zabawki, ciepło… Ale rodzice mieli ważniejsze sprawy: gdzie zdobyliby następną butelkę. Tata i mama pili, kłócili się, bili. Gdy znikałam w poszukiwaniu schronienia — w piwnicach, na klatkach schodowych — uczyłam się jednej prawdy: im mniej cię widać, tym większa szansa, iż wyjdziesz cało. A jeżeli nie zdążyłam uciec — później ukrywałam siniaki.

Sąsiedzi współczuli. Narzekali między sobą na Zosię — moją matkę, która kiedyś była normalna, ale teraz związała się z kryminalistą i straciła wszystko. Najbardziej żałowali mnie. Żałowali — ale co mogli zrobić? Jedni podrzucali jedzenie, inni stare swetry, ale jeżeli coś było w miarę dobre — mama natychmiast to sprzedawała, a pieniądze przepijała. Tak chodziłam — obdarta, bosa, głodna.

Do szkoły poszłam późno. I nagle okazało się, iż tam jest dobrze. Nauka przychodziła łatwo. Starannie pisałam litery, zgłaszałam się, pochłaniałam każdą książkę, która wpadła mi w ręce. W bibliotece siedziałam do zamknięcia, traktując strony jak świętość. Nauczyciele dziwili się: skąd w tym zaniedbanym, cichym dziecku tyle światła?

Ale klasa mnie nie przyjęła. Nie rozumieli. Nie żałowali. Bal się. Zniszczone ubrania, rozczochrane włosy, milczenie i zamknięcie w sobie — wszystko to sprawiało, iż byłam obca. Nie bawiłam się, nie śmiałam, nie rozumiałam żartów. A przede wszystkim — byli moi rodzice. Dzieci przedrzeźniały pijaną Zosię i nazywały mnie „ubogą”. I to przylgnęło. Najpierw szeptem, potem na głos. Po kilku latach nikt już nie pamiętał mojego prawdziwego imienia.

Nauczyciele, choć widzieli niesprawiedliwość, milczeli. Jedni z obawy przed „dobrymi” rodzicami innych uczniów. Drudzy — z bezsilności. Trzeci — bo przywykli. A ja chowałam się dalej.

Mój bezpieczny zakątek — stary park za szkołą, przy zarośniętym stawie. Tam, pod starym dębem, spędzałam wieczory, a czasem choćby nocowałam, gdy w domu było szczególnie strasznie. Towarzystwem były bezdomne koty i psy. Dzieliłam się z nimi jedzeniem, przytulałam, rozmawiałam. Tam, pod szum liści, mogłam oddychać.

Tata zmarł, gdy miałam czternaście lat. Zamarzł w śniegu, pijany. Na pogrzebie były tylko Zosia i ja. Mama płakała, rzucała się, wyła, a ja stałam. Bez łez, bez słów. Tylko samotna ulga i wstyd, iż ją czuję.

Po jego śmierci mama całkiem się rozpadła. Ataki, krzyki, zagubione dni. Często nie rozpoznawała mnie. Wtedy zaczęłam dorabiać — sprzątałam klatki, nosiłam wodę, pomagałam. Sąsiedzi rzucali mi drobne. Za te pieniądze kupowałam książki medyczne — wierzyłam, iż pewnego dnia wyleczę mamę.

W szkole zrobiło się jeszcze gorzej. Ktoś dowiedział się, iż pracuję jako sprzątaczka — i zaczęły się nowe drwiny. Najbardziej dokuczała Kinga — szk, ale patrzyłam w przód, bo wiedziałam już, iż choćby najgłębsza ciemność może rozświetlić się jednym promieniem nadziei.

Idź do oryginalnego materiału