W kuchni unosił się zapach kotletów, gdy nagle otworzyły się drzwi wejściowe – córki Julii wróciły do domu. Były u babci i powinny być szczęśliwe. Zamiast euforii na ich twarzach malowała się jednak uraza.
— Mamo, babcia nas nie kocha! — powiedziały chórem Lena i Ola.
Julia wyszła do przedpokoju, wycierając ręce w ręcznik.
— Dlaczego tak myślicie?
Dziewczynki zamieniły się spojrzeniami, po czym jedna z nich zaczęła opowiadać. Babcia pozwalała Mikołajowi i Zosi — dzieciom cioci — biegać, skakać i jeść, co tylko chcieli. A one mogły tylko siedzieć cicho – ani cukierków, ani czekolady. Tamtych odprowadzała choćby na przystanek, a im po prostu zatrzasnęła drzwi przed nosem.
Julia zastygła. Wiedziała, iż jej teściowa, Helena Pawłówna, nie była osobą szczególnie ciepłą, ale nie sądziła, iż to posunie się tak daleko.
Ich relacje zawsze były neutralne – ani bliskie, ani wrogie. Wszystko zmieniło się, gdy siostra męża, Kinga, urodziła dzieci. Wtedy babcia dosłownie oślepła z miłości. Godzinami opowiadała wszystkim, jakie to zdolne maluchy i jak bardzo podobne do matki.
Kiedy Julia i jej mąż, Marek, doczekali się bliźniaczek, Helena tylko wzruszyła ramionami:
— Od razu dwójka? No wy dawajcie… Z dwoma sobie nie poradzę.
— I nie prosimy — odciął się Marek.
— Lepiej byś Kingę wsparł… Ona ma przecież malutkie…
— A u nas to nie dzieci? — nie wytrzymała Julia.
— Brat powinien pomagać siostrze — rzuciła teściowa lodowatym tonem.
Wtedy Julia zrozumiała, iż nie ma co liczyć na wsparcie. Na szczęście jej własna mama zawsze była w pobliżu, jeździła przez pół miasta, żeby pomóc, jak tylko mogła.
Helena zaś wciąż zachwycała się Mikołajem i Zosią, przy każdej okazji podkreślając: „Oto jakie wnuki mam od córki!”
A o dzieciach syna… jeżeli już o nich wspominała, mawiała tylko: „Dajcie mi spokoj…”.
Z czasem zauważyli to choćby znajomi. Gdy pewnego dnia Helena w gniewie rzuciła: „A skąd wiadomo, czy to na pewno moje wnuczki, skoro tylko na syna zapisane?”, te słowa dotarły do Marka. Wpadł w furię. Przyjechał do matki, żądając wyjaśnień. Ta się tłumaczyła, ale nie na długo starczyło jej cierpliwości.
Za każdym razem, gdy odwiedzali Helenę, wracali z ciężkim uczuciem. Ciągłe pretensje – dziewczynki hałasują, jedzą słodycze bez pytania, babci źle – ciśnienie. I natychmiast porównania do tych „idealnych” wnuków.
Kiedy Mikołaj i Zosia wyjeżdżali, babcia sama ich odprowadzała, wręczała prezenty, a Lenę i Olę wysłała przez pustkowie, gdzie wałęsały się bezpańskie psy. Sześciolatki. Same. Bez ostrzeżenia. To była ostatnia kropla.
Marek zadzwonił do matki.
— Mamo, źle się czujesz?
— Z czego to wnosisz?
— To po co wysłałaś dzieci same? Tam jest pustkowie, pełno psów!
— Trzeba uczyć samodzielności od małego.
— One mają po sześć lat! Dzieci Kingi same nigdzie nie chodzą!
— A ty co, mnie oskarżasz?! To wszystko wina twojej żony…
I rzuciła słuchawkę.
Minęły lata. Dziewczynki dorosły, były już w szóstej klasie. Helena zachorowała. Przypomniała sobie o „zapasowych” wnuczkach. Zadzwoniła do syna.
— Niech Lena i Ola przyjadą, posprzątają. Co to za dzieci, iż babci nie pomagają?
— A ty przypomnij sobie, dlaczego one do ciebie nie jeżdżą — spokojnie odparł Marek. — Masz ulubione wnuki – to do nich się zwróć.
Rozwścieczona, Helena zadzwoniła do Julii:
— Jesteś zobowiązana! Jestem ich babcią!
— A dawno już tak ich nie nazywałaś. Masz córkę i „właściwe” wnuki. Na nich licz.
Zosia odmówiła: „Mam dużo lekcji, babciu”. Mikołaj oświadczył: „Ja nie jestem sprzątaczką”. Helena została sama, w ciszy. Dopiero teraz zrozumiała, iż miłości nie da się dzielić. Ale było już za późno.