Dziś znów siedzę w tym domu spokojnej starości i myślę o życiu, które kiedyś toczyło się obok mnie. Była w naszym bloku pewna staruszka… z dwudziestego trzeciego mieszkania. Och, jakże jej nie lubili. Nikt choćby nie wiedział, jak ma na imię ani jak się nazywa, ani jak po ojcu. I szczerze mówiąc, nikomu nie zależało.
Była taka malutka, siwa, w grubych okularach sklejonych plastrem szarym od brudu. Chodziła cichutko, szurając nogami w zniszczonych butach z dziurawymi czubkami. W ręce niosła starą siatkę, a za nią biegał mały piesek maleńki, ale szczekał okropnie, jakby był największym stróżem. Szczekał na każdego, kto zbliżał się do jej drzwi, a gości miewała wielu bo sąsiadów denerwowały trzy rzeczy.
Pierwsza telewizor. Och, jak on ryczał od rana do nocy, i to na całą parę. Druga karaluchy, które rozpełzały się po całej klatce schodowej. I trzecia ten duszący, nieprzyjemny zapach, który nie wietrzał się choćby wtedy, gdy otwierało się okna.
Wszystko to doprowadzało ludzi do szału. Przychodzili, krzyczeli, pytali: Kiedy to się wreszcie skończy? A babcia patrzyła na nich swoim malutkim, zmrużonym wzrokiem, uśmiechała się jak dziecko i mówiła:
Zaraz, zaraz
I na chwilę ucichło. Ale nie na długo, bo wszystko powtarzało się od nowa.
A wiecie, jak miała na imię? Weronika Stanisławówna. Miała już prawie osiemdziesiąt pięć lat. W zeszłym roku ciężko chorowała przeziębienie tak silne, iż prawie ogłuchła. Chciała aparat słuchowy, ale nie było pieniędzy, a kolejka długa. Emeryturę miała marną trzeba płacić za komorne, leki, a jeszcze dla pieska Bąbla jej jedynego promyka słońca.
Ten Bąbel to był prawdziwy przyjaciel! Zjawił się u niej wiele lat temu, gdy mąż zmarł, a dzieci i krewni nie, nie było nikogo. Weronika wracała ze sklepu w deszczu i zobaczyła na śmietniku malutkie szczenię brudne, drżące, takie samotne. Chciała przejść obok, bo sama ledwo stała na nogach, ale ono poszło za nią. Tak już zostało, stając się dla niej całym światem.
To mieszkanie… To mieszkanie było jak mini-składzik czarownicy: wszystko brudne, śmierdzące, a karaluchy biegały po kątach. Ale Weronika chyba tego nie widziała, albo nie chciała widzieć. A sąsiedzi tylko narzekali walka wydawała się beznadziejna.
Aż pewnego dnia pojawiła się Kasia nowa sąsiadka, rozwiedziona, z dzieckiem. Z ulgą podpisała umowę najmu i początkowo nie zwracała uwagi na smród i karaluchy. Ale gdy wieczorem zobaczyła, jak po kuchennym stole biegają dwa karaluchy, aż się wzdrygnęła. I zaczęła walczyć z tym bałaganem.
Lecz oto co interesujące sąsiadka z trzeciego piętra opowiedziała jej o Weronice Stanisławównie. O całej tej historii z telewizorem, karaluchami i smrodem. Kasia współczuła staruszce, bo rozumiała, co to znaczy być samotną. Postanowiła pomóc.
I zaczęło się nowe życie: Kasia z synem Kazikiem chodzili do babci, pomagali, kupowali jedzenie, bawili się z Bąblem. Staruszka cieszyła się, iż nie jest sama, a Kasia i Kazik zyskali nową rodzinę.
Z czasem smród zniknął, karaluchy też, a telewizor grał ciszej. Ale plotki poszły w ruch jakoby Kasia chciała przejąć mieszkanie. Ale jej to nie obchodziło najważniejsze, iż mogła dać Weronice trochę ciepła.
Minął prawie rok. Pewnego dnia Weronika Stanisławówna odeszła. Pogrzeb był cichy, bez zbędnego rozgłosu, tak jak pewnie by chciała. Bąbel został z Kasią i Kazikiem teraz byli prawdziwą rodziną.
Więc widzicie, życie bywa ciężkie i niesprawiedliwe. Ale choćby w starości, u tych, o których świat zapomniał, może narodzić się mały cud gdy ktoś przyjdzie i podaruje trochę ciepła. To właśnie jest prawdziwe szczęście.