Babcia: przyszła, pobawiła się z dzieckiem, poszła. Ja: gotuj, sprzątaj, baw.
Jestem na skraju wytrzymałości. Każdy weekend zamienia się w niekończący się maraton, w którym muszę być idealną gospodynią, matką i towarzyszką. A wszystko przez wizyty teściowej, która nazywa siebie „kochającą babcią”. Przychodzi, bawi się z wnukiem, a ja muszę gotować, sprzątać i uśmiechać się, jakbym nie miała innych obowiązków. Ta historia nie jest tylko moja, ale wielu kobiet jest w podobnej sytuacji, co wywołuje burzę emocji. Ludzie dyskutują, spierają się, a ja rozumiem — nie każdy chce takiej „pomocy” w weekend.
Nasz syn ma tylko jedną babcię — mamę mojego męża, Halinę Kazimierównę. To typowa babcia z małego miasteczka pod Lublinem. Kiedyś była aktorką w lokalnym teatrze, uwielbia być w centrum uwagi. Ciągle powtarza, jak bardzo kocha naszego syna, jak za nim tęskni, jak chce nam pomagać. Ale jej „pomoc” to tylko wizyty, które bardziej przypominają teatralne przedstawienie.
Halinie Kazimierównie wcześnie przyszedł czas na emeryturę i teraz nie ma czym się zająć. Mieszka sama, dni dłużą się jej niemiłosiernie, a nasz dom stał się sposobem na zabicie nudy. Nie przychodzi, by zająć się wnukiem czy dać mi chwilę wytchnienia. Przychodzi „w gości”. I nie mogę odmówić jedynej babci, prawda? W końcu nie robi nic złego. Ma prawo widzieć wnuka. Za każdym razem przynosi mu zabawki, trzyma go na rękach, czasem choćby wychodzi z wózkiem na spacer po podwórku — i to cała jej „pomoc”. Sąsiedzi zachwyceni: „Cudowna babcia, zawsze przy wnuczku!” Ale nikt nie widzi, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami.
Nie chcę takich „gości” i takiej „pomocy”, choćby jeżeli jest darmowa. Teściowa pojawia się co weekend, kiedy mój mąż, Krzysztof, jest w domu. Lubi, gdy cała rodzina jest w komplecie, żeby mogła błyszczeć. Czasem przyprowadza teścia, Stanisława, ale on rzadko się zgadza — ma własne życie, hobby, a z żoną śpią w oddzielnych pokojach.
Wyobraźcie sobie: jestem młodą mamą, nasz syn nie ma roku. Marudzi, ząbkuje, boli go brzuszek, nie śpię po nocach. Ale muszę „skorzystać” z pomocy babci, bo już jedzie. To oznacza sprzątanie, gotowanie, nakrywanie do stołu i niekończące się rozmowy. Próbowałam przerzucić sprzątanie na Krzysztofa, ale burczy: „Cały tydzień pracuję, daj mi odpocząć!” Więc biegam między kuchnią, dzieckiem a teściową, która siedzi w swoim ulubionym fotelu i sepleni do wnuka.
Halina Kazimierówna przychodzi, bawi się z dzieckiem, pije herbatę, a ja kręcę się jak w ukropie. Gotuję obiad, podaję do stołu, sprzątam po synu, który raz rozlał sok, raz rozsmarował przecier. Muszę być uprzejma, podtrzymywać rozmowę, uśmiechać się, gdy opowiada teatralne anegdoty. A potem, gdy się znudzi, po prostu wstaje i wychodzi. Czasem to trzy godiny, czasem pół. Odchodzi z poczuciem spełnionego obowiązku, a ja padam ze zmęczenia, patrząc na stos naczyń i porozrzucane zabawki.
Rozumiem babcie, które zabierają wnuki do siebie na weekend. To prawdziwa pomoc. A u mnie? U mnie przedstawienie, gdzie ja jestem kucharką, sprzątaczką i animatorką. Próbowałam powiedzieć o tym mężowi, ale wzrusza tylko ramionami: „No przecież to moja mama, nie możemy jej nie wpuścić.” Doradzają mi, żebym nie gotowała, nie sprzątała, ale jak to zrobić, gdy już stoi w drzwiach? Czuję się egoistką, jakbym była niewdzięczna i leniwa. Ale czy proszę o wiele? Chcę tylko odetchnąć we własnym domu.
Ta historia to krzyk duszy. Nie wiem, jak znaleźć równowagę, jak wytłumaczyć, iż taka „pomoc” tylko mnie wykończa. Może naprawdę za dużo wymagam? Ale za każdym razem, gdy teściowa wychodzi, zostawiając za sobą bałagan, marzę o weekendzie, w którym mogłabym po prostu być mamą, a nie służącą. Dzięki, iż wysłuchaliście.