W kuchni unosił się zapach kotletów, gdy nagle rozwarły się drzwi wejściowe — córki Pauliny wróciły do domu. Były u babci i powinny być szczęśliwe. Zamiast euforii na ich twarzach gościła gorycz.
— Mamo, babcia nas nie kocha! — jednogłośnie oznajmiły Ola i Ania.
Paulina wyszła do przedpokoju, wycierając ręce w ściereczkę.
— Dlaczego tak myślicie?
Dziewczynki zamieniły się spojrzeniami, po czym jedna zaczęła mówić cicho. Babcia pozwalała Wojtkowi i Zosi — dzieciom cioci — biegać, skakać i jeść, co tylko chcieli. A im zabraniała hałasować, nie dawała cukierków ani czekolady. Tamtych odprowadzała choćby do przystanku, a im po prostu zatrzasnęła drzwi przed nosem.
Paulina zastygła. Wiedziała, iż jej teściowa, Janina Wojciechowska, nie była najczulszą kobietą, ale nie sądziła, iż aż tak.
Ich relacje zawsze były obojętne: ani bliskie, ani wrogie. Wszystko zmieniło się, gdy siostra męża, Krystyna, urodziła dzieci. Wtedy babcia dosłownie oślepła z miłości. Godzinami opowiadała wszystkim, jakie to mądre i podobne do matki.
Gdy Paulina i jej mąż, Tomasz, doczekali się bliźniaczek, pani Janina tylko wzruszyła ramionami:
— Od razu dwójka? No, no… Samiście sobie… Z dwójką nie dam rady.
— I nie prosimy — odciął się Tomasz.
— Lepiej byście Krystynie pomogli… Ona ma przecież maluchy rok po roku…
— A nasze to co, nie dzieci? — nie wytrzymała Paulina.
— Brat ma obowiązek wspierać siostrę — rzuciła teściowa lodowatym tonem.
Wtedy Paulina zrozumiała, iż nie ma co liczyć na pomoc. Na szczęście jej własna matka była blisko, jeździła przez pół miasta, pomagała, jak mogła.
Janina wciąż zachwycała się Wojtkiem i Zosią, przy każdej okazji podkreślając: „Oto jakie wnuki mam od córki!”
A o dzieciach syna… jeżeli już zapytała, machała ręką: „Jakoś tam…”
Z czasem zauważyli to choćby znajomi. Gdy pewnego dnia Janina w gniewie rzuciła: „A kto wie, czy to w ogóle moje wnuczki, choć niby na syna zapisane…” — słowa te dotarły do Tomasza. Wpadł w szał. Przyjechał do matki, domagając się wyjaśnień. Ta się tłumaczyła, ale nie na długo.
Za każdym razem, gdy odwiedzali Janinę, wracali z ciężkim sercem. Ciągłe pretensje: dziewczynki hałasują, jedzą słodycze bez pytania, babci źle — ciśnienie. I od razu porównania do „idealnych” wnuków.
Gdy Wojtek i Zosia wyjeżdżali, babcia żegnała ich osobiście, wręczała prezenty, a Olę i Anię wysłała przez pustkowie, gdzie wałęsały się bezpańskie psy. Sześciolatki. Same. Bez ostrzeżenia. To była ostatnia kropla.
Tomasz zadzwonił do matki.
— Mamo, źle się czujesz?
— Skąd ci to przyszło do głowy?
— To po co wysłałaś dzieci same? Tam jest pustkowie, psy!
— Trzeba uczyć samodzielności od małego.
— One mają sześć lat! Dzieci Krystyny też tak puszczasz?
— A ty co, śmiesz mnie oskarżać?! To wszystko wina twojej żony…
I rozłączyła się.
Minęły lata. Dziewczynki dorosły, już w szóstej klasie. Janina zachorowała. Przypomniała sobie o „zapasowych” wnuczkach. Zadzwoniła do syna:
— Niech Ola i Ania przyjadą, posprzątają. Co to za dzieci, iż babci nie pomagają?
— To ty sobie przypomnij, dlaczego one do ciebie nie jeżdżą — spokojnie odparł Tomasz. — Masz ulubione wnuki — do nich się zwracaj.
Rozwścieczona Janina wykręciła numer do Pauliny:
— Jesteś zobowiązana! Jestem ich babcią!
— A dawno pani tak ich nie nazywała. Ma pani córkę i „właściwe” wnuki. Na nich niech pani liczy.
Zosia odmówiła: „Dużo lekcji, babciu”. Wojtek oświadczył: „Ja nie sprzątaczka”. Janina została sama, w ciszy. Dopiero teraz zrozumiała, iż miłości nie da się dzielić. Ale było już za późno.